Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

paczą słuchał skrzypienia śniegu. Bezpłodne chwile padały w przeszłość pławiąc się w cierpieniu. Zmęczyły go już gwiazdy z ich niemą pogardą i porozumiewawczem mruganiem. Czuł niechęć do wszystkiego, nawet do rozmowy z Tengierem, ale wlókł się dalej bezwładem poprzedniego postanowienia. Droga szła w górę przez las świerkowy. Drzewa pokryte okiścią zdawały się wyciągać potworne białe łapy zakończone czarnemi pazurami, odprawiając nad nim jakieś tajemnicze zaklęcia. Przez ciemne gąszcza światło gwiazd przedzierało się chwilami, ostre i niepokojące, jak ostrzegający przed niebezpieczeństwem sygnał. Kiedy na wzgórzu za lasem błysnęły jaskrawo-żółte światła w domu Tengiera, Genezyp przekonał się nagle, że chwila ta jest zwrotnym punktem jego życia, że od tego jak przeżyje ten wieczór zależy cały łańcuch dalszych wypadków, w pewnem uniezależnieniu nawet od zewnętrznych możliwych konstelacji. Poczuł dziką siłę możności dowolnego kierowania rzeczywistością bez względu na nic — niech się góra na niego zawali — wygrzebie się — tylko nie popuścić tej uciekającej chwilki. Kontrast pajęczynek poruszających stalowe bloki i wały — kapryśny układ chmurki wieczornej, będący wyrokiem dla istnienia lub śmierci całych narodów (deszcz w wilję bitwy pod Waterloo). Ale wszystko idzie od przypadkowości, od Wielkich Liczb, ku świadomemu kierownictwu i on będzie cząstką tego prądu, a nie zdezorganizowanym flakiem, kamykiem zaplątanym między zębate koła. „Złudzenia pseudo-indywidualizmu, bujającego jak mały złośliwy nowotworek na rosnącem bezwładnie cielsku społeczności, w momencie ostatecznego spęknięcia dziejów“ — takby powiedział logistyk Afanasol Benz.
Genezyp zmierzył się wzrokiem z pałającemi oknami chałupy, jakby z czemś wrogiem, a mimo to drogiem i bliskiem, co jednak przezwyciężonem być musi i wszedł do ogromnej