Ta strona została uwierzytelniona.
był jego „romans“ z księżną. Mało nie dostał ostrego szału. Długi czas był nienormalny i dokonywał w tej epoce rzeczy straszliwych: jakieś kombinacje fotografji, ukradzionych pończoch i pantofelków — brrrr... ale się wyleczył. Ostatecznie wracał zawsze do żony, która, nauczona przez niego sztuk niezmiernie wyrafinowanych, była najlepszem lekarstwem na nieudane, zakazane przez kalectwo, wyprawy w sfery niedosiężnej, prawdziwie „pańskiej“ miłości. „A bodaj to — jak pech, to już zupełny“ — mawiał Tengier i zanurzał się ze zdwojoną furją w swój świat potworniejącej z dnia na dzień muzyki. Piętrzyły się stosy „dzieł pośmiertnych“, (wydane miał tylko młodzieńcze preludja, poświęcone pamięci Szymanowskiego) żer dla przyszłych pianistów, w czasach kiedy już żadnych nowości miało nie być, kiedy muzyka, zjedzona od środka własnem nienasyceniem i komplikacją, miała według Tengiera „nogi wyciągnąć na fest“ — takie chamskie wyrażenie — trudno, tak mówił on, brzozowianin, mąż bogatej dziwki Maryny z sąsiedniego Murzasichla. Tam to poznał ją, błądząc po zamarzłych jesienią bagniskach — a „sichłe“ znaczy bagniste — (przyjechał leczyć tu swe garby w ludzimierskiej „siarkance“). Spotkał ją późno wieczór (zawinięty w pelerynę — garbu nie było widać) — i uwiódł na miejscu, zagrawszy jej na skrzypcach jedno z młodzieńczych preludjów. Wracał z jakiegoś wesela, od rana już trochę pijany. Maryna była piekielnie muzykalna. Zapomniała (potem nawet) o garbie i suchej nóżce, a na zapach grzyba nie reagowała wcale — znała gorsze: krów, kóz, baranów, kożuchów, kapusty i ogólnej chłopskiej śmierdziączki. Ta piekielna muzyka Putrycego zastępowała jej miłość ładnych chłopców, a do tego te sztuczki „ceperskie“, których nijak zrozumieć nie mogła i pragnęła jeszcze i jeszcze. Gdzieby to który Jasiek albo Wojtek chciał z nią takie cuda wyrabiać, tak się upokorzyć tak fetyszystycznie, niezdrowo. Aż ją rozpierała duma, narówni z kapustą i „moskalami“. A do tego jeszcze stała się „panią“ — i tam, gdzie uznawano muzykę męża „bywała“ jako te inne chłopskie żony krajowych artystów. Wogóle kraj pod pewnemi względami zastygł w stanie, w którym znajdował się przed antybolszewicką krucjatą. Zgalaretowały się polityczne świństwa; galareta, podlana teraz „bolszewickiemi“ pieniędzmi zagranicy, stanęła mocno i tak trwało wszystko niby zupełnie po faszystowsko-fordowsku, a w gruncie rzeczy po dawnemu, gdy wokół wschodniej granicy rozszalała się niebywała dotąd awantura. „Żółte niebezpieczeństwo“ (kto wie czy nie największe właśnie bezpieczeństwo na tej naszej nudnej gałce) przeszło ze sfery pogardzanych mitów do krwawej, codziennej, do tej „nie-do-uwierzenia“ rzeczywistości. Nic nie mogło za-