pan pamięta — powiedział cicho do Tengiera, gdy szli po skrzypiącym śniegu wielką płaszczyzną, ciągnącą się ze cztery kilometry, aż do czerniejącej na horyzoncie ludzimierskiej puszczy. Gwiazdy mrugały, mieniąc się tęczowemi blaskami. Orion płynął już równolegle na zachód nad widmowemi szczytami gór w oddali, a na wschodzie podnosił się właśnie z za horyzontu olbrzymi, czerwonawy Arkturus. Ametystowe niebo, rozświetlone na zachodzie od tylko co zapadłego księżycowego sierpa, baldachimiało, kopuliło się nad wymarłą ziemią z jakimś fałszywym w tym momencie majestatem. „Wszyscy jesteśmy więźniami, w sobie i na tych kulach“ — niejasno pomyślał Genezyp. Pozorna dowolność po-maturycznej wizji przyszłości z przed-maturycznych czasów, skurczyła się w nieuniknioną tożsamość wszystkiego ze samem sobą. Konały już nie byłe nigdy dnie i pełne oczekiwań i wypadków przyszłe wieczory w antycypacji przeznaczeniowej bezwyjściowości życia, charakteru i niezrozumiałej młodej śmierci — może jeszcze za życia. Czas stanął znowu, ale inaczej — o jakże inaczej! — nie jako kompresor do przyszłego skoku, tylko poprostu z nudy. Bezprzedmiotowy strach (nie ten przed duchami), nieznany dotąd Genezypowi, powiał z pomiędzy równych pni sosen i mgły jałowcowego poszycia. Daremnie szukał w sobie popołudniowego pędu. Był martwy. Nie miał już ochoty nawet na rozmowę. „Czego mnie wlecze ten pokurcz, czego chce odemnie!“.
Tengier milczał ciężko przez całą godzinę. Nagle stanął i wyszarpnął parabellum z futerału u pasa.
— Wilki — rzekł krótko. Genezyp spojrzał w gąszcz młodego zagajnika i zobaczył jedno żółtawe światełko. Zaraz obok mignęło drugie, a potem trzy pary naraz. „Profilem łypał“ — pomyślał w ułamku sekundy. Tengier nie był odważnym, ale miał manję probowania swojej wytrzymałości. Mimo częstych spotkań z wilkami, które tu zresztą stadami
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.