nie chodziły — po cztery w kupie najwyżej — nie mógł się do nich „przyzwyczaić“. I teraz zdenerwował się niepotrzebnie: „wziął“ i wyładował cały zapas naboi w kierunku lustrzanie łyskających światełek. Huk odbrzmiał głucho z głębi zaśnieżonego boru. Światełka znikły. Pomacał się „w“ torbę — drugiego magazynu nie było. Po ruchu odgadł oczywiście prawdę Genezyp. Wydobył mały nożyk z kieszeni — była to jedyna broń, jaką miał przy sobie. Nie bał się, jak zwykle, w samej chwili niebezpieczeństwa — miał za sobą już parę chwil takich — strach przychodził u niego czasem w kilka dni później. Ale straszliwy żal ścisnął mu serce i bebechy poniżej, aż po tę wiązkę dziwnych flaczków, których całego znaczenia jeszcze nie rozumiał. „Nigdy, nigdy już“ — myślał łzawo z litością straszną w stosunku do samego siebie, na tle dawnej, „chłopięcej“ odwagi. Zobaczył znowu emaliowe, wszechwiedzące gałki tej starej „wlani“, (wyrażenie Tengiera, które nieubłaganie, na wszystkie czasy, połączyło mu się z obrazem tej damy), która w tej chwili bezpiecznie czekała na niego w swym poziomkowym buduarze. Godzina druga w nocy stała się dlań nigdy nieosiągalną wiecznością, a księżnę samą nienawidził w tym krótkim wycinku czasu, jak najgorszego wroga, jako symbol niespełnionego życia, które mu tu oto, na tej przeklętej leśnej drodze, uciec mogło na zawsze. Gdyby wiedział w jak okropnych czasach wspomni sobie ten rozkoszny względnie wypadek: możliwości głupiego pożarcia go przez wilki, możeby nie zechciał dalej żyć, wróciłby może do Tengiera i naładowawszy parabellum skończyłby ze sobą zaraz — albo tam u księcia Bazylego, albo może po drugiej w nocy... Kto wie? Teraz czuł się tak, jakby mu ktoś miał sprzątnąć z przed nosa tylko co zaczętą, szalenie ciekawą powieść. I uświadomił sobie dokładnie, że nie wie nic, kim właściwie jest, a nietylko kim będzie. Rozwarła się przed nim
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.