znienawidzonych i trawy świeżej, pijącej łaknącemi listeczkami gaz węglowy. Rozkoszna wewnętrzna niechlujność zalała Genezypa aż po najdalsze krańce ducha. Pławił się w bagnie fałszywej zgody ze sobą samym. Całował cudownie piękną rękę matki, obnażając ją bezwstydnie z rękawiczki i (niewiadomo poco) pocałował w czoło zdumionego Michalskiego, który zgnieciony absolutnem szczęściem przeważnie milczał. (Bał się przy swojej „hrabinie“ — tak ją, ku jej zgorszeniu nazywał — palnąć coś niestosownego. W łóżku co innego — tam, mając wszystkie atuty w ręku, dużo pewniejszym był siebie.)
Ostatni raz... O, gdyby można o tem wiedzieć w takich razach... Bezecne szczęście rozpierało wnętrzności Zypcia. Wstrętny pasożyt „złogów sił“ Wodza, poił się cudzą wartością najwyższą: poczuciem sensu Istnienia. Ogólna harmonja Bytu zdawała się nie mieścić w sobie — świat pękał od doskonałości. W takich chwilach, lub równie natężonych momentach rozpaczy, stwarzają ludzie zwykli zaświaty, jako ujście dla nieznośnego ciśnienia ujemnej, lub dodatniej, doskonałości.
Powitały ich, u wejścia już, zwykłe mechaniczne, fotomontażowe, wyrzygane z przekwaśniałej nawskroś pustki twórczej, purystyczno–infantylistyczno–sowiecko–staropikaso--