we, piurblagistyczne nieomal „biezobrazja“ i lampjony w kształcie wyłażących wszystkiemi bokami skajskraperów i zamaskowanych (czarnemi maskami) fantastycznie zdeformowanych części ciała. To ostatnie, to była nowość. Pierwszy raz widział Zypcio podobne świństwa i zamarł ze zgrozy. Znał to z reprodukcji w dawnych historjach sztuki, ale nie wiedział, że może to być aż tak wstrętne w swej beznadziejnej degeneracji. A jednak było w tem coś = rozpaczliwa blaga, doprowadzona do ekshibicjonistycznego bezwstydu. „Biedna Liljan, nieszczęsna prostytuteczka najukochańsza! Jakże okropnie żyć musimy — ja: pseudo–oficer (bo przecież we krwi tego nie mam?) — ona: taka pseudo–artystyczna duchowa kurewka.“ Szczęście zgasło: sterczał nagi, wśród zimnego, błotnistego deszczu, za jakiemiś rozwalonemi budami z zapachem pralni i kapusty, w których miał życia dokonać. Przypomniała mu się rosyjska piosenka, którą znał ze szkoły, z refrenem, kończącym się na słowach: „oficerow i bladièj“...
I tu naraz świat faktycznie pękł. Coś nie coś słyszał Genezyp o słynnej Persy Zwierżontkowskoj od Liljan i Sturfana. Ale to, co zobaczył przeszło pojęcie o wszelkich wyśnionych, najbardziej wybzdyczonych, wyindyczonych wymiarach — „and she has got him in his negative phase“.
Trafiła na „dolinkę“ — przepadło. Na chwilę nawet Kocmołuchowicz zbladł na całej linji tylko co stworzonego wewnętrznego frontu. Ale siła tego przeżycia była funkcją układu wypadków dziennych, w których główną rolę odegrywał jednak świeżo wymarzony, wysmarzony Wódz.
Przed kurtynę stanowiącą bohomaz wyjący o pomstę do idei Czystej Formy, wyszło skromne, szaro ubrane, panien-