a potem pomknęło dalej, jak przestraszony wąż niesłychanie jadowity. A potem zaczaiło się w duchowych gąszczach i krzakach. Mignął w zatłoczonej pamięci roześmiany, rozchełstany potęgą pysk Kocmołuchowicza. Co to takiego? Boże! — Boże! — jeszcze coś przydusić, a będzie, tu, tu, na patelni przed nosem — jasnowidzenie. Ciśnienie w mózgu straszne — jak nigdy przedtem (i potem). Jak to kiedy dzieci się bawią: „ciepło, ciepło, gorąco, bardzo gorąco, parzy, ciepło chłodno, chłodniej, zimno“. Rozwiało się i nigdy już. Jedyna chwila minęła bezpowrotnie. Intuicja szallIonego (przez trzy l) uczucia już miała dotrzeć do metalowej (z irydu) pestki prawdy w tym owocu, który kąsał bezzębną paszczą mózgu, owocu całego życia, ale się cofnęła. Nie w tym, kochanku, (jakim przez Boga?! — Kto tu mówił o tem. Zdawało się, że wszystko krzyczy, że wszyscy o tem wiedzą, pokazują palcami, pękają ze śmiechu. Taka gnida, gorsza od samego Gnidona Flaczko) było zło (o tem — same okropności do końca życia — ach, ale później) — ono było w niej samej. Nie jako wielość — piramida „demonizmów“ nieszczęsnych, tylko jako absolutna jedność, ta metalowa pestka nie–do–zgryzienia, zło niepodzielne, jedyne, chemiczny pierwiastek: „malum purum elementarium“, nawet gdyby była pielęgniarką i całe życie poświęciła lizaniu czyichś ran. Zło takie zatruwa najlepsze uczynki, odwraca je nawywrót, czyni z nich zbrodnie. Taka mogłaby być kochanka duchowa samego Belzebuba. Zupełnie inaczej niż w tamtej, księżnej — tamta była biedna, zbłąkana owieczka wobec tej, choćby nawet całe jej życie usiane było trupami okrutnie zamęczonych. Takie to są panie dobrodzieju tego owe jakościowe różnice. Jakże pogardzał teraz sobą, że mógł tamto co było za zło uważać. Taż to panie były barankowe przeżycia młodego solitera godne jakiegoś klasztornego braciszka. Nie można tak zła obrażać. I chciał się przecie ratować, wybrnąć z tego, a tu nowe okropieństwo tysiąckroć wyż-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/132
Ta strona została skorygowana.