łyczkami lurę marnego powodzenia. Pierwszy raz również, poza dziecinnemi próbami w konserwatorjum (które skończył jako przyszły organista w Brzozowie) próbami, zatłamszonemi przez zawistnych, pozbawionych inwencji i świeżości, rywali, słyszał sam siebie w orkiestrze — nędznej, ale zawsze. Tylko, że nie była to prawdziwa premjera poważnej twórczości, raczej ochłapki wypocone z „trick’ów“, zdobytych w tamtej, istotnej sferze, produkowane dla zabawy „muzycznej hołoty“, której nienawidził. Była to właśnie ta do głębi wstrętna mu klasa „wyjącego psa“. Ale o ile dawniej pies wył do sentymentalnego księżyca, o tyle teraz, aby go do wycia pobudzić, trzeba było mu w nos dmuchać, deptać go po ogonie, a nawet nadpruwać trzewia. Mimo, że było to bądźcobądź (nawet przy pewnej swobodzie podpuszczania muzycznych wytworów najdzikszym oryginalnym sosem) miejsce kompromisowe, upadkowe, Tengier puszył się tem bardzo wbrew sobie i cierpiał nad tem puszeniem się potajemnie. Dotąd strzegł się wszelkich uzgodnień z wymaganiami chwili i zmiennym gustem „wyjącego psa“ nawet w tytułach swoich kompozycji. (Pojmowanie bowiem danej rzeczy przez to bydlę zależne jest w 9⁄10–tych od tego co „stoi“ w programie i co o danym artyście piszą jakieś nic nie rozumiejące powagi.) Niósł wśród gęstniejących zwałów wyższego rzędu potworności życiowej, (wynikającej z konfliktu artysty ze społeczeństwem) swoją własną artystyczną niezależność w tryumfie przed sobą. To dawało mu ciągłe poczucie własnej wartości, którem urzynał się jak podłą wódą. Nie był to jednak narkotyk szlachetny — co innego gdyby nie był kaleką, — wtedy byłoby to wszystko czystem, bezużytecznem i idealnem — tak stało się tylko pokrywką, przykrywającą wewnętrzne wstrętności — owrzodziały zadek pokryty brabanckiemi (koniecznie) koronkami. Była to jedna z tych tajnych plugawostek, o których prócz niego nie wiedział
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/145
Ta strona została skorygowana.