kiem, weszła z gracją do łóżka (miała zwyczaj zawsze, nawet na bidecie, zachowywać się tak, jak gdyby ktoś na nią patrzył) (spojrzawszy przedtem w lustro) i zatuliła się rozkosznie w poduszki, zwijając się przy tem w kłębuszek. Teraz dopiero mogła pomarzyć trochę o sobie naprawdę: samoosobowo, samobytowo, samosamowo, mogła się samić i rozsamiać dowoli, zagłębiać się w siebie samą, jak w doskonały futerał. Czuła, że jest naprawdę — wypadki tylko co przeszłe zbladły, stały się abstrakcyjnem nieomal, ale koniecznem, tłem dla rozkwitającej czystej jaźni, która wychylała się z mgieł codzienności, paląc się na czarnej Nicości jak szczyt olbrzymi w zachodzącem słońcu na tle nocnego prawie nieba, nad ciemnemi dolinami pospolitości. Była w tej chwili pępkiem świata, jak szach perski bywał nim podobno codziennie, stale — była szczęśliwa. A potem jaźń rozwiała się w jakimś rozkosznym oparze (nie było nic więcej prócz tego oparu, jak w eterycznej narkozie, tuż przed ostateczną utratą zmysłów) i nastąpiło „zlanie się z wszechbytem“: zupełny zanik ciała (kiedy jeszcze iskierka ostatnia świadomości trwała gdzieś na samej krawędzi pustej Przestrzeni) i potem cudowny sen, z którego budząc się, wstawała świeża, zdrowa jak krowa i pogodna. To wystarczało na tydzień — no, powiedzmy na dwa. I nie żałujmy jej tych chwil, bo właściwie z wyjątkiem takich przeżyć (i tych innych, z tamtym jedynym siłaczem ducha i ciała) biedniutka i szarawa była (sama dla siebie jako taka) ta cała osławiona Persy Zwierżontkowskaja.
A Zypcio gnał autem do szkoły. (Nie mógł ratować się tak jak wtedy w łazience księżnej — wiedział czem to pachnie. Pachniało wszystko w dziwnie nieprzyzwoity sposób. Wszystko zdawało się powoli i systematycznie na to tylko sprzysięgać, aby go rozdrażnić do najwyższego stopnia. I tamten niezapomniany zapach... Nigdy, nigdy. Łupił
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/170
Ta strona została skorygowana.