cały świat. Nareszcie przyszła ta ekstaza najdziwniejsza. Czemże była wobec tego nawet kokaina Kwintofrona. (Częstował ją przecie także jak wszystkich, ale jej nie wciągnął.) Czemże wreszcie, w porównaniu z tem, były teorje międzynarodowego „wizytatora dziwnych teatrów”, Ganglioniego, który twierdził, opierając się na teorjach Chwistka, że tylko to jest, czego niema i w co się wierzyło, gdy się go uważnie słuchało. Ale wiedziała, że odmówić musi, mu–si, bo inaczej ten za ścianą zobaczy to, czego nie powinien, a tamtego byka na tę wiadomość szlag gdzieś trafi w środku jakiejś niezmiernie ważnej konferencji, a ona wogóle (tak: wogóle) zginie jakąś fatalną, plugawą śmiercią — może będą tortury... te prawdziwe... brrr... A zresztą gdyby nawet teraz poddała się temu „cudnemu“ chłopczykowi (czego nawet chwilami pragnęła, nawet po tamtem z tamtym...) to momentalnie straciłby on właśnie dla niej całą wartość. Widziała już przed sobą to przyszłe morze nudy beznadziejnej, w którą zawsze wtrącało ją zaspokojenie normalnych pragnień. (Bo próbowała w szalllonej tajemnicy — ale to się nie liczyło). A tu śmierć błyskała w orzechowych oczach valentinowatego niedooficerka, już krzywiła w ponurym szale te kochane, nigdy nie całowane śliczne, młodziutkie usta.
— Poczekaj. Zaraz przyjdę — szepnęła z doskonale udanem poddaniem się i obietnicą czegoś takiego, że Zypulka zmienił się poprostu w jeden buro–krwawy, twardy, śmierdzący płomień, o temperaturze płonącego helium. Zatrząsł się, spojrzał na nią psim, a jednocześnie miażdżącym wzrokiem i zaczekał się przez tę sekundę prawie na śmierć. Z zaciśniętemi pięściami w białych rękawiczkach stał jak zwierzę gotowe do skoku, w prawie katatonicznem zastygnięciu, zankylozowany przez rozpierające go pragnienie.