Wyszła tym swoim najbardziej lubieżnym krokiem, chwiejąc półkulami derieru jak arabska tancerka, uśmiechnąwszy się przedtem programowo, długo, przeciągle, mokremi, poziomkowemi ustami. I to o ten flaczek mięsa szło to wszystko! Czyż to nie potworne poprostu!
Nieodwołalne piętrzyło się gdzieś tuż obok, wzdymało i pęczniało — może w przyległym pokoju tego nieboszczyka–brata, o ile taki wogóle istniał — cha, cha! Jakaś odrętwiająca fala przeczucia czegoś strasznego, jakiejś niewiarogodnej klęski uderzyła go w plecy. Ona mu się nie odda — oszukała go! Wściekłość rzuciła się w nim jak pies na łańcuchu i zaraz opadła. To jeszcze była jego wściekłość normalna, ale za chwilę...? (Czas ciągnął się jakgdyby był z gutaperki.) Zypcio nagle odwrócił się, mimo że nie dobiegł go żaden najlżejszy nawet szmer z tej strony i stał dalej, wpatrzony w olbrzymią fotografję Persy w roli „Mątwy“, zrobioną przez Tadeusza Langiera (wnuka), wiszącą na prawo od wejścia do tamtego pokoju. Jednak kochał ją, tę dręczycielkę metafizyczną — na to nie było rady. I taka miłość, połączona z taką djabelską żądzą (czegoż więcej trzeba, u samego Belzebuba?!) idzie na marne! Poczucie tego „pecha“ (znowu niema polskiego słowa — wgniot, klapzder, niechód, wypsnęk, wygwizd, nieud, chlust, gwajdlak, kierdas, rypcio, gwajdluk, potknianka, wypsnianka, spełzek(zka), wyślizg, niedochwyt, przedznak, lośnik, fatalik, spędka, zwiej(ka), chłapniak, zwichniak, chwist, zgnojek — dosyć — wszystko brzmi jak ze złodziejskiego słownika wyjęte — co u djabła? Czyż u nas nie można mieć dystyngowanego pecha?) wgniotło go znowu w gęstą, lepką, błotnistą, maziowatą rozpacz. Już nigdy z niej nie wybrnie...!
Wtem trzask otwieranych drzwi i w ich obramieniu stanął nagle drab: brodaty blondyn może pięćdziesięcioletni, z barami jak u niedźwiedzia, z gałami jasnemi, poczciwemi
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/191
Ta strona została skorygowana.