trzebował — było tak dobrze, tak cudownie się wszystko układało — więc poco, poco u djabła starego...?! Mżył drobny letni deszczyk. To, co mogłoby być w taką noc do utraty zmysłów pospolite i przykre (cisza wymarłego miasta, mokre ulice, duszne powietrze i ten ciepło–wilgotny, małomiasteczkowy zapaszek, nawozowo–cebulkowato–słodkawy) zdawało się właśnie najcudowniejszem, koniecznem, doskonałem, tem właśnie, a nie innem. Ta „tość“ a nie inność — ach cóż to za cud móc czuć konieczność absolutną wtem niesamowitem państwie przypadku i bezsensu, jakiem jest nagie istnienie, poza fikcjami społecznych praw, pokrywającemi bezczelne wprost kontyngencje. Gdyby Zypcio zażył kiedy świadomie dużą dawkę kokainy (do czego w chwilach rozpaczy namawiała go księżna), to mógłby porównać stan ten z lekkiem zatruciem tym pozornie szlachetnym, a wymagającym takich ofiar jadem.
Nagle błysk potworny zimnej świadomości: „jestem zbrodniarzem — zabiłem nie wiem kogo i nie wiem poco? Ach — przecież nie o nią. Ona, ona...“ — obce słowo bełtało się wśród innych, równie luźnych, martwych, pozbawionych znaczenia. „Czyż nigdy tego nie zrozumiem? Tak — może zrozumiem jak mnie wsadzą na 12 lat. Ale przecież chińczycy... nikt się im nie oprze...“ Tak mógł myśleć „bezstraszno“ w tej okropnej chwili, której okropności nie był w stanie pojąć. To nie był on — to był tamten, tylko dziwnie jakoś i wstrętnie złagodniały, wcielony w zwnętrzne formy tego dawnego, dawno zmarłego chłopczyka. Ze zgrozą pojął straszność samego faktu istnienia, nawet najłagodniejszego — w tej koncepcji nawet Święci stawali się potworami bez nazwy. „Wszystko, co istnieje, zaprzecza tej zasadzie, według której istnieje — wszystko opiera się na metafizycznej, nie–do–wynagrodzenia krzywdzie. Nawet gdybym był najlepszym w świecie, jestem i będę tylko kłębowiskiem
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/197
Ta strona została skorygowana.