bie wyraźnie z kopytami i pazurami (ta beztroska to była jego, tego drugiego) jak mościł się i umaszczał i rozpierał się w nim wygodnie — już na zawsze — wytłaczając dawnego Zypulkę z jego formy niby miękką marmeladę czy ciasto przez wszystkie psychiczne otwory. A tu jak na złość ukazały się na rogu Studziennej i Filtrowej dwie postacie, zataczające się, lepiące się sflaczałemi nogami do mokrych płyt trotuaru, czepiające się podobnemi do macek rękami siebie wzajemnie, ścian, słupów i kiosków. Rozległa się wstrętna piosenka, śpiewana chrypliwym barytonem, z marsylskim, twardym akcentem:
„Quel sale pays, que la Pologne,
Cette triste patrie des gouvegnages.
Pour faire voir un peu de vergogne
Ils n’ont pas même du courage“.
Zbliżali się. Cywile. Jeden tłusty, mały i okrągły; drugi mały i chudy. Ten wtórował okrągłemu jakimś zachrapanym sykiem, zdającym się wychodzić z jadowitych gruczołów wewnątrz ciała. Zionęło od nich jak z tylko co zgaszonych, ciepłych jeszcze, spirytusowych maszynek. W Zypciu obudził cię poprostu polak. (Vous autres, polonais...) Ach! To takie proste — nic o tem ciekawego napisać się nie da. Może to ten automatyczny drab ze dna był więcej polakiem, niż on sam. Zawrzała w nim, panie tego, krew i rżnął w mordę grubego i w samem zamachnięciu się już zobaczył w mroku bezczelnie filuterną i wesołą twarz Lebaca, którego znał z jakiejś rewji szkolnej. (W tej samej chwili poraz–pierwszy pomyślał, że przecież sama Persy i duenja... „Nie — te nic zdradzą“ — rzekł w nim jakiś głos i miał rację. Więcej nigdy o tem nie pomyślał. Ten nowy w nim miał jakieś inne klapki i sposoby.) Drugi, to jego przyboczny adjutant, duc de Troufières. Poprawił tamtego pięścią w sam dołek