cym „czynem“, na zewnątrz zaplątał się w jakąś straszliwą niewidzialną sieć, wpadł w dawno przygotowany wilczy dół. On, który przecie Piętalskiego wyrżnął wtedy w mordę, on, przyszły adjutant, mamin–syn i drań! On, którego metresą była pierwsza w kraju wlań! Zupełnie zimno mu się zrobiło. Teraz nie będzie już mógł być sobą i cieszyć się absolutnością oderwanego życia, w którem najdzikszy przypadek stawał się nieodpartą koniecznością, a najnieubłagańsza konieczność cudem skończonego „dowołu“ — (banał — od „banalny““; dowół — od „dowolny“.) Poczuł się ostatnim psem, ale na jakże dziwnym łańcuchu! Rozpaczliwie targnął głową, ale niewidzialny łańcuch nie puścił. „Chciej wiedzieć“ — co za ironja! To baba jakaś pisała. „Czyż jest ktoś, coby więcej chciał wiedzieć odemnie? Ale jak? Dajcie mi ten sposób! Nie opuszczajcie mnie teraz!“ — krzyczał niemym głosem, a zimne przerażenie potęgowało się w nim, aż do zawrotnych rozmiarów. Zjeżył się cały, skolczał i nastroszył przeciw niewidzialnym wrogom, czy wybawcom — nie wiedział. Namacał w kieszeni pudełeczko z pigułkami i nagle uspokoił się, jak furjat po zastrzyku morfiny. To była ostatnia stawka: dawamesk, B2. Wszystko, co tak niby realnie działo się tu przed nim, wydawało mu się teraz drobinką, odpadkiem Wielkiej Tajemnicy, większej od wszystkiego, co dotąd kiedykolwiek odczuwał. Ale tajemnica ta miała realne macki, któremi wciągała brutalnie w obręb swego działania. Ten śmierdzący hindus to było jedno z tych jej wciągadeł — zapewne najniższej klasy.
Słyszał już dawniej Zypcio o tajemniczej wierze Dżewaniego, prześladowanej podobno przez zaciekłych czystych buddystów, po tamtej stronie żółtego muru. Czemu podobno? Bo oto niektórzy twierdzili, że Dżewani jest wysłannikiem bynajmniej nie — (może fikcyjnego) Murti Binga z wyspy Balampang — tylko tychże samych żółtych małp, które
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/213
Ta strona została skorygowana.