już, a nie wyobrażeń, wplątywały się w tę zwierzęcą pogoń za nieszczęśliwymi piechurami. Upojenie świadomem bydlęctwem i złem — byle tylko przeżyć ten dzień do końca. Teraz dopiero, jak już zaczęło być aż tak dobrze, zaniepokoił się Genezyp o swój los. Nareszcie, nareszcie połączył się definitywnie ten ohydny ranek z tamtem szkolnem popołudniem. Szkoda tylko, że nie było wódki i muzyki — ale i tak było nadspodziewanie nieźle. W jakimś odpadku sekundy uświadomił sobie Genezyp, że Kocmołuchowicz, jako „wódz– bożyszcze“, przestał dla niego istnieć. Oto jak wyglądała ta jego robota zbliska. Już nie wróci nigdy, jako nadludzki posąg–maszyna — dziwne bydlę, na roztrzaskany piedestałek. Tu zostały jego okruchy na tym przeklętym Dziemborowskim placu. „Za plecyma“ wodza odbyło się, na koszt jego uroku, połączenie tych niewspółmiernych chwil. Ten ciemny drab, którego się Zypcio kiedyś w sobie tak obawiał, nie był wcale taki zły: — był to przemyślny sprzymierzeniec, a nie żaden wróg — a przy tem był bestja odważny — to grunt. Ha — dużo był odważniejszy od byłego junkra — to był prawdziwy oficer. On to objął komendę nad wzburzonem ciałem, zorganizował i wypiął wszystkie flaczki w jednolity system sił i rozwydrzał teraz cały ten aparat do dalszej pogoni za tamtem nieszczęsnem bydełkiem. Bo przecież nie byli to ludzie, co słudzy Syndykatu — to był pewnik nad pewnikami: omamione zwierzęta nieszczęsne. Aż nagle z jakiejś szparki, jak skorek, wypełzł dawny Zypcio (ten co spuszczał psy z łańcucha) i coś szeptał zawzięcie o „mordowaniu swoich“, o miłości, o „kwiatkach“ i wiośnie niepowrotnej i snach dziwnych z okresu „przed przebudzeniem“. Ale już nikt go nie słuchał i tak zamarł stratowany bezosobowem bydlęctwem tłumu, tem całem gnającem junkierstwem, którego sam był bezwolną cząstką. Ktoś (czy nie Wo-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/228
Ta strona została skorygowana.