deńkę — ofiarował jej to potencjalnie, bo mówić jeszcze nie mógł. To wszystko robił oczywiście drab ze dna, o czem ani on, ani nikt nie wiedział. Ostatni raz niech będzie wspomniane bezimienne imię tamtego, który odtąd jedynie bytował w tem już leciutko skatatonizowanem ciele wspaniałego byczka.
Opadł znowu na poduszki — czuł tylko głowę nieznośnie wirującą — zaniesiony z ponad w nieskończoności gdzieś stojącego kubła przez te dobrotliwe, jedyne ręce. „Ach, gdyby tak ciała nie było wcale, gdyby się tylko duchy mogły roztopić w sobie, bez tego przeklętego zazębienia się brudnych bebechów“ — pomyślał Zypcio. Nareszcie przyszła prawdziwa miłość i to w takiej fatalnej chwili. Jest to coś prostego i absolutnie niewyrażalnego, a ci, co lubią o tem mówić i pisać, dowodzą jasno, że nic ciekawszego do powiedzenia nie mają i ględzą, ględzą, gromadząc i kombinując bezsilne słowa, kiedy to, co na ten temat powiedzieć można dawno już powiedzianem zostało. Tak twierdził Sturfan Abnol. (On też brał udział w walkach tej nocy, ale jako sanitarjusz bezpartyjnego szpitala, zorganizowanego przez Dżewaniego we wszystkich ważniejszych miastach. Skąd ten czarniawy demon wiedział, że to akurat dziś ma być i w jaki sposób zdążył swój szpital zorganizować, pozostało tajemnicą na wieki.)
Teraz dopiero naprawdę poczuł ból w łydce i goleniu i przypomniał sobie naprawdę bitwę. Dotąd to nie były jeszcze jego przeżycia. A jednak zachował się dobrze: prał i nie uciekł — choć się trochę bał, strach ten opanować umiał — mógł być oficerem. To go pocieszyło i utwierdziło w sobie na tyle, że mógł wybełkotać:
— Niech pani odejdzie. Dziękuję. Nie chcę, żeby pani mnie doglądała. Skąd te torsje? Proszę mi przysłać jakąś starszą damę. Jestem wstrętny, ale będę innym. — Ręka
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/234
Ta strona została skorygowana.