jej niewinna i płciowo–czysta (tak inna od tamtych i „tych tamtej“ nawet) przesunęła się po jego lepkiem, spoconem czole; a potem po nieogolonych (ledwo znać było ten „zarost“) policzkach.
— W imię Murti Boga i granicznej jedności w dwoistości, niech się pan uspokoi. Wiem, że jest pan na drodze do poznania. Straszne musiał pan przejść rzeczy, aby poznać to. Ja wiem wszystko. Ale będzie lepiej, będzie zupełnie dobrze. Jest pan podobno kontuzjowany, ale to przejdzie. Dziś ma być Bechmetjew na konsyljum z tutejszymi lekarzami.
Nagły rozkoszny spokój spłynął z jakiś jakby „zaświatowych stron“ na ten rozdarty kłąb wstydu, obrzydzenia, rozpaczy, zawodu i lekkiej, lotnej jak puszek nadziejki (to było najgorsze — lepsza już byłaby zupełna beznadziejność) jakim było jego ciało. Duch uciekł gdzieś do ostatnich zakamarków, zaklinował się w najciemniejszy kąt i czekał. [Ani na chwilkę nie dało mu spocząć przeklęte przeznaczenie. Pchało go w sam środek coraz szybszego wiru wydarzeń, nie dając mu się nad niczem zastanowić, nic przetrawić — tak zwane „bezpłodne intensywne życie“, do którego tak tęskni tylu z tej miazgi, na której dopiero rosną sobie takie kwiatki. Jakże tu nie zwarjować w podobnych warunkach?] Ale czyż to drugie spotkanie się z nową wiarą, wcielona teraz w Elizę, nie jest znakiem, że na tej drodze właśnie czeka go wybawienie z tego całego splotu potworności, w który zabrnął? Może jest to dowód istotności tamtego pierwszego nocnego zetknięcia się z tajemnicą Murti Binga i „granicznej jedności“? Tak myślał, a obok takich idjotycznych myśli, któremi wszyscy prawie staramy się ugłębić i upiększyć w niższym wymiarze dziwności najpospolitsze koincydencje lub skutki działań istot, obliczających partję życia na kilkanaście posunięć naprzód, wrzało w jakimś małym, ocalałym z ostatniej katastrofy kociołku, od rodzącego się piekielnego
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/235
Ta strona została skorygowana.