się w byle jaki układ rzeczywisty znajdują usprawiedliwienie swej egzystencji i są wieczni wygnańcy, nie jakiegoś określonego kraju, społecznego kompleksu, ani nawet ludzkości, są „wygnańcy świata“, jak ich nazywał Sturfan Abnol. Nie są to ci, którzy przez przypadek nie znaleźli odpowiedniego dla siebie miejsca, nie „déveineur’zy“, nie „nieudaczniki“ którzy „pust’ płaczut“ — dla nich wogóle miejsca niema i niema udanego dzieła i sytuacji, ani żadnej możliwej szansy, nawet gdyby się tacy jak są, znaleźli w nieskończenie wyższych, lub niższych kulturach jakichś dziwnych stworzeń, na planetach innych układów. Dawniej byli to twórcy religji, wielcy artyści, a nawet myśliciele — dziś niektórzy dostają bzika, a inni cierpią potwornie całe swe niepotrzebne nikomu życia, nie mogąc nawet porządnie zwarjować. Na szczęście jest ich coraz mniej. Ale znowu przyszło zbawcze myślątko III–ciej klasy: musi w tem być sens jakiś, jeśli on: a) spotkał hindusa, b) nie zginął, c) spotkał JĄ i d) ona właśnie wierzy w Murti Binga. Nie chciał myśleć o tem: każdy wysiłek wywoływał zawrót głowy i wymioty. Już rzygał znowu wsparty spoconym łbem na jej dobrych, miękkich jak płatki kwiatów dłoniach. Ale czynił to swobodnie, lekko i bez żadnego już upokorzenia.
Powiedział sobie: „niech się dzieje co chce. Poddaję się przeznaczeniu“. — Potem leżał bezwładnie. Była to jedna z chwil prawdziwego szczęścia, których nie mógł nigdy dostatecznie docenić: zupełna izolacja czystej jaźni, podobnie jak na granicy utraty przytomności w eterycznej narkozie: nieodpowiedzialność, ponadczasowość — „byt idealny“ pojęcia, jako rzeczywiste przeżycie — a jednak był to on, Genezyp Kapen, identyczny ze sobą i jakby wieczny, poza