— Wtorek. Dwa dni był pan nieprzytomny.
— Proszę o gazety.
— Nie można teraz.
— Muszę. — Wstała i zaraz przyniosła. Przynosząc mówiła:
— Kochałam cię już wtedy u Ticonderogów i mówiłam, że wrócisz do mnie.
— Czy już wtedy...?
— Tak: byłam już wtajemniczona.
Czytał, a wszystko kołowało mu straszliwie we łbie i widział chwilami ją wplecioną w druk i w wypadki tym drukiem wyrażone. Działo się to naprawdę poraz–drugi na jakiejś płaszczyźnie rajsbretowatej, będącej już poza tą naszą przestrzenią, tam w tej mdłej nicości, (w której przebywał tuż, przed utratą przytomności na ulicy w czasie bitwy), a która zaczynała się jakby na szczytach ludzimierskich pagórów. Całe życie było na niej rozwałkowane, jak kawał ciasta. Któż jak nie on musi z tego zrobić pierożki, tylko czem nadziane, kiedy prócz tego nie było nic i ile, ile?! — Boże cóż za piekielne zadanie ponad siły! Znowu rzygał i znowu czytał. Opis bitwy na placu Dziemborowskiego był dla niego najstraszniejszy. Widział siebie wyraźnie z boku w całej tej wstrętnej „działalności“ i przeżył znowu ten okres absolutnego bezsensu, ale już bez dodatku usprawiedliwiającego wszystko, a niczem nie usprawiedliwionego zapału. Tak: miała rację Irina Wsiewołodowna: brak idei był tego bezsensu przyczyną. Nie pomoże kawaleryjski marsz i dzika, młoda kawaleryjska siła, promieniejąca z czarnych gał i wąsów i kawaleryjskich lędźwi i jąder generalnego kwatermistrza. Naukowa organizacja pracy i racjonalna regulacja wytwórczości to nie są właściwie ideje. Ale innych niema i nie będzie — chyba bzdura zdegenerowanej religji w rodzaju Murti Binga. Szlus.
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/241
Ta strona została skorygowana.