dzącym urokiem). Ostatni raz wymknął się z djabelskiej równi pochyłej, wydobyty ręką ojca, wyrwał się z mrocznego „gapo“, które ciągnęło go od spodu za wszystkie mięśnie, ścięgna i nerwy. Ostatni raz ojciec podał mu rękę z za grobu. Od tej chwili wiedział Zypcio, że musi być sam i wiedział też, że nie udźwignie (choćby miał nie ludzkie nawet siły) swego losu na tamtej wyższej płaszczyźnie, wyrosłej ze środkowego kółeczka dziecinnego schematu metafizycznych przeżyć.
Na płciowym spodzie duszy zaległa już złowroga cisza śmiertelnego niepokoju i strachu. I tylko w myślowym kompartymencie zobaczył nieswojemi, zupełnie nawet cudzemi oczami JĄ. Jakże piekielnie była ponętna. „Młoda dziewczynka — a to bestja! Ona nigdy nie przestanie... Boże — (ten martwy Bóg!) — Wybaw mnie od tego potwora!“ — szepnął podchodząc do księżnej, która, ubrana w szaro–niebieskawo–fjoletową „sukienkę“, (t. zw. „bleu Kotzmoloukhowitch“ — modny dziś błękit, koloru wprowadzonych przez Generalnego Kwatermistrza mundurów) i czarno–granatowy kapelusz, stała oparta o jeden z filarów sali. Nie było nikogo. Cisza straszliwa, głośna sobą w sobie, rozprzestrzeniła się w całym gmachu na tę chwilę. Wybiła siódma — daleko, na jakiejś miejskiej wieży, w świecie życia, szczęścia i wolności. Rozpacz tamta z metafizycznych wymiarów spełzła chyłkiem (chyłek) na ziemię i zmieniła się w głuchy płciowy ból — tak to djabeł kusi pozorami niewymiernych wysokości, aby następnie wytarzać w błocie. Butla z lekarstwem stała tuż obok — tylko sięgnąć łapą samca, w rękawiczce „chłopięcej“ delikatności i nieśmiałości. [A w tej samej chwili, tam, w stolicy całego kraju, „Wielki Kocmołuch“, jak go nazywano, upaprany po łokcie augjaszowem zaiste dookolnem świństwem, które starał się zmyć ze swego kraju choćby kosztem powiedzmy djabli wiedzą czego, odczytywał raport pewnego chińczyka, który stał przed nim zgięty we dwoje, jak człowiek
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/25
Ta strona została skorygowana.