Zrobiła się pół–letnia sierpniowa niby-jesień. Przykro-jednostajna lipcowa zieleń zróżniczkowała się na całą skalę tonów od szmaragdu do ciemno-buro-oliwkowego odcienia. Genezyp powoli zaczynał wstawać. Nie tyle przeszkadzała mu przestrzelona łydka, co pozostałości po kontuzji, objawiające się nietylko fizycznie (zawroty głowy, kolapsy i leciutkie konwulsyjki) ale i w dziwnych zabarwieniach stanów psychicznych, w jądrze swem od czasu zbrodni niezmiennych. Ciągle miał poczucie, dochodzące czasem do niezmiernie przykrej intensywności, że to nie on przeżywa to wszystko. Z boku patrzył na siebie jako ktoś obcy, ale dosłownie, a nie jako jakiś „mnożący się w nieskończoność obserwator“ Leona Chwistka. To nie było żadne gadanie tylko tak było. Kto tego nigdy nie przeżył nie wie co to jest. Niepodobna tych rzeczy nikomu wytłomaczyć. Pyknicy chcący stan ten zrozumieć muszę kropnąć dużą dawkę meskaliny (wizyjny alkaloid peyotlu) Merck’a, aby mieć choćby pojęcie o schizoidalnym kierunku, w który zbacza normalny ciąg psychicznego życia. Porządny „schyzio“ odrazu zrozumie o co chodzi, ale z pyknikiem nawet nie warto zaczynać na ten temat, bez wyższego rzędu narkotyków. Między dwiema osobowościami wytwarzały się bolesne przerwy, wypełnione strachem — co było w tych przerwach? Co stanowiło treść pustki trwającej, niewypełnionej żadną z dwóch jaźni? Czaiły się w niej jakieś czyny straszliwe, mogące zdawało się przebić pancerz zasadniczych praw istnienia, zdolne
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/263
Ta strona została skorygowana.
NOC POŚLUBNA.