Ta strona została skorygowana.
świata czas zdawał się być nie prostym, ale pępkiem jakimś hyperprzestrzennym, tak wzbogaciła się ich skala odczuwania innych osobowości. Drobne telepatje stały się w pewnych sferach najzwyklejszą codziennością — wszyscy przenikali się wzajemnie, tworząc jedną wielką bezosobową miazgę, z której każdy, ktoby się odpowiednio za to wziął, mógł zrobić coby zechciał. Wszyscy tonęli w zachwycie nad innymi i tem samem, nie wiedząc o tem, potęgowali własny zachwyt, nad samymi sobą. Roztapiały się w sosie dobroci powszechnej co drobniejsze nienawiści, a nawet większe zaczęły się powoli łagodzić. Szczęście dżewanistów, widoczne jak na dłoni, wzbudzało tak szaloną zazdrość w otoczeniu, że całe masy ludzi, nie wierząc w nic podobnego do nauki Murti Binga, albo wierząc w coś zupełnie innego, zaczęły z czysto pragmatycznych powodów, grawitować w jej kierunku, by skończyć w masowej hypnozie i poddaniu się jej niezbyt zrozumiałym zasadom. Dokończały wszystkiego piekielne piguły DB2. W tym czasie przyjechał do K. w leśnych sprawach kniaź Bazyli. Wysłannicy Mistrza dotarli nawet do jego pustelni w ludzimierskiej puszczy i oczywiście wywabili wartościowego dla nich zwierza z jego ostępów. Pod wpływem 9–ciu piguł przekonał się kniaź, że to jest właśnie religja, której potrzebował — było w tem i trochę „intelektu“ (pożal się Boże!) i trochę wiary — kompromis rozkoszny, nie wymagający żadnych nowych poświęceń, a nadewszystko umysłowej pracy. Ale na każdego działało to wszystko inaczej, najistotniej z jego właśnie osobistego punktu widzenia. Nawet Afanasol Benz, powołany wreszcie na jakąś mamą docenturę za staraniem samego Dżewaniego, pogodził system Asymptotycznej Jedności ze swojem państwem znaczków i z aksjomem Benza i zlogizował nawet pewne part je nauki Murti Binga — pewne, bo całość wiary tej miała elementy wykluczające zupełnie poddanie się logistycznej aparaturze. Tymczasem wypadki szły dalej. Aż wreszcie pękły ściany chińsko–moskiewskiego kotła i żółta magma przelała się znowu o paręset kilometrów dalej, aby stanąć w groźnem milczeniu nad naszą biedną polską granicą. Ale o tem później.
Nowo–mianowany oficerek i jego wzniosła narzeczona siadywali teraz często w ogrodzie szkoły, gdzie spóźnione(?) róże, koralowe bzy, śliwki, jabłonie, przekwitłe czeremchy i berberysy, wśród poszycia z baldaszków, szczawiów i gencjan, stanowiły wspaniałe wprost tło dla rozwijających się uczuć. Byli oboje jakby parką błękitno–złotych chrząszczy, tak zwanych popularnie robaczków, kochających się na pod-