Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/273

Ta strona została skorygowana.

snem przeczuciem nadciągającej bezimiennej okropności. (Może to miał być „żółty mur“). Anielska twarz rzeczywistości zmieniała się chwilami nieznacznie, na nieskończonostkę czasu, w jakąś niewiarogodnie potworną mordę. A tak krótko trwało to, że nigdy niewiadomo było, czy to nie złudzenie.
Na tle tych uczuciowych transformacji bzdura Murti Binga przenikała powoli niedokształcony, a głodny jakiejkolwiek metafizyki mózg Genezypa. Masa tych potencjalnych, nierozwiniętych uczuć, stanów i myśli, związana z poczuciem nieskończoności świata i zamkniętej w sobie jak w kufrze osobowości, nie rozpłomieniała się w żadną zaczątkową nawet konstrukcję prawdziwych religijnych uczuć, mających za przedmiot Boga, ani nie krzepła i nie krystalizowała się w system choćby pierwotnych, ale ścisłych pojęć. Gniła powoli, rozkładała się w jakiś miękisz bezkostny, nieartykułowany. Lekkie mgliste zarysy dowolnego szkieletu złożonego z niepowiązanych części: —wałęsających się zbanalizowanych pojęć: granicznej jedności w dwoistości naprzykład, nie mogły stanowić żadnego ośrodka myślowej krystalizacji, były tylko powierzchownym narkotykiem, usypiającym wszelką pojęciowość w zarodku. Dobrze było zatkać dziurkę, prowadzącą do niezmierzonej otchłani byle jakim korkiem, byle tylko za tę cenę można było się pogodzić z otaczającą i nieznośnie rzucającą się w oczy potwornością istnienia. Tak dobrze było wyciągnąć się w doskonałym, choćby w granicy, świecie, jak w wygodnym fotelu — nie na zawsze — choćby na chwilę, choćby na małą chwilkę tej wzniosłej miłości, tak kruchej w stosunku do piętrzących się dookoła groźnych potęg. Tej siły, aby móc powiedzieć sobie: „cokolwiek się stanie niech uderza we mnie“ i strawić każdą możliwą rzeczywistość, nie dała Zypciowi nowa wiara. Czyż warto było zaczynać coś na wielką skalę, wobec niemożno-