żółkniejących „krzów“ rokity. Zazdrościli całemu rojowi, a nie pojedyńczym komarom — zdysocjować się na poszczególne istnienia — żyć w wielości, nie być sobą, oto do czego doszło. W wieczornym powiewie długoiglaste sosny syczały cicho. Zamknąć wieczność w takiej chwili i już nie istnieć.
— Poświęciłabym siebie abyś ty tylko mógł czegoś wielkiego dokonać. Nie chcę żadnych zaszczytów, tylko żebyś ty mógł być wielkim sam dla siebie — wierzę, że ty się nie okłamiesz...
— Nie, nie — ja tak nie chcę — jęknął Genezyp.
— Wiem: tybyś chciał aby to było przy wojskowej muzyczce ze sztandarami i żeby Kocmołuchowicz — (zawsze tak mówiła, inaczej niż wszyscy) — uderzał cię mieczem Bolesława Chrobrego po plecach. — (O jakże nienawidził jej Genezyp w tej chwili, tak jednocześnie kochając! O, męko!) — Nie, to może być dla ciebie tylko drogą do wielkości. Jak dojrzejesz to ty właśnie w tem nie pozostaniesz.
Wojnę musisz przeżyć naprzekór sobie, w ukryciu przed samym sobą. —
— Więc, czyż chciałabyś, abym został wielkim automatem?! — „zakrzyknął“ Zypcio i stanął przed nią w całej okazałości, w tym dziwnym, huzarskim mundurze adjutantów, rozkraczywszy nogi w obcisłych ceglastych portkach i botfortach z ostrogami. (Coś było z napoleońskich „guide’ów“ wtem wszystkiem. Używał sobie kwatermistrz na dekoracjach ile mógł). Jakże był pięknym ten jej ukochany Zypcio! Ach, gdyby to można teraz, tu, na tej gorącej ziemi — żeby on spadł na nią jak jastrząb na ptaszka i żeby ona wyć mogła z rozkosznego bólu jak kotka — niedawno widziała taką scenkę. I to on tem... Oboje tego chcieli i nie mogli się zdecydować. Czemu, czemu nie zrobili tego w porę? I znowu rozmowa: teraz męczyła Eliza Genezypa ofiarą. Nowa zmora przybyła w ostatnich dniach, ta przeklęta
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/282
Ta strona została skorygowana.