cieleśni. Taki był Genezyp nędzny, taki żądny współczucia: jakiegoś choćby muśnięcia lekkiego czyjejś kochającej dłoni (człowieka mogłoby nie być, tylko dłoń), że aż wstyd. Dłoni? Śmieszne. Skąd jakaś dłoń, co to wszystko wogóle miało znaczyć? Był sam i cierpiał potwornie — niktby go nie zrozumiał i nikt nawet gadaćby z nim o tem nie chciał. Nie warto było mówić o tem nikomu, nawet jej. Wiedział co usłyszy: mały wykład o jakichś eterycznych dziurkach, czy czemś podobnem. Mimo, że przed chwilą myślał o ślubie (abstrakcyjnie jakoś, bez związku z określoną osobą) teraz dopiero uprzytomnił sobie realną egzystencję narzeczonej. Ona naprawdę jest, jego Lizka, ha, ha! — I stoczył się w nią (czy w swoją miłość do niej) jak w śmierć. Przecież ona jedna wypełniała cały pusty, obcy świat. I on o tem mógł zapomnieć!! Tak — zapomniał, bo tak szczelnie świat był nią wypełniony, że właśnie to jako takie, mogło być niezauważone. Czy było to wszystko prawdą? Kto to wiedzieć może. I pomyśleć, że tego rodzaju i natężenia tragedje, które dawniej, odbywając się na odpowiednich stanowiskach społecznych, zmieniać mogły historję świata, teraz są jakiemiś wyplutemi pestkami, ogarkami czy ogryzkami. Nic nikogo to nie obchodzi. Takie rzeczy tępi się jak pluskwy. Wymarli tam, we świecie śmieszni marzyciele. Tylko tu jeszcze, na tym, cudem zachowanym w ogólnej przemianie, kawałku planety, w jakimś, do pęknięcia natężonym, bezwładzie, trwało coś, przypominającego dawne czasy. Ale wszystko to było wydrążone, wyjedzone, suche, dźwięczące pustką, jak zeschła tykwa. Jak posępny, straszliwy sęp, kryjący pod różnokolorowemi piórkami swoją straszność, wyjadała resztki mózgów zabójcza nauka Murti Binga. A pozornie była to taka łagodna, „słodka“ sztuczka. Eliza — samo imię to zalewało mózg jadowitym syropem — ha! I te wszechwiedzące oczy, kryjące nieznany szał, nieznaną rozkosz, obiecujące spełnienie naj-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/287
Ta strona została skorygowana.