Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/296

Ta strona została skorygowana.

tworna praca wydzierania się jaźni w nieskończoność, bez sztuki, nauki, religji i filozofji i bez żadnych sztuczek, w samem życiu, tu, w saloniku oficerskiego klubu 15–go pułku ułanów, przy ulicy Widok Numer 6. Nie zobaczy już ona tych jego zwykłych oczu nigdy. Zegar przeznaczeń, idący z hukiem w głowie przeszedł nareszcie czerwoną strzałkę: Keep clear – danger, nie dotykać — wysokie napięcie, Vorsicht! Jedziemy! — Uf — nareszcie! Najgorzej jest na ten obłęd czekać. Sam on nie jest znów tak straszny — jest obłędem, a to już ulga znaczna. Czeluść rozwarła się — już w nią zajrzał. Rozwalała się przed nim dalej, jak jakaś bezwstydna wyuzdana samica i kusiła, niemożliwie kusiła.
Nagle zagrał Tengier, pijany jak noc i zakokainowany na tym podkładzie na biały dzień. Genezyp uczuł, że coś pękło mu w środku — ale była to tylko mała błonka, pokryta wstrętnym śluzem dawnych, dziecinnych uczuć. Gdyby teraz pękło wszystko, wszystkie przepierzenia i zastawki, byłby może uratowany. Ale to była tylko, ach tylko mała błonka. Uciekł do klozetu i tam łkał suchem łkaniem bez łez — tem najgorszem — słysząc zdala przelewające się, zdawało się w bebechach wszechświata, dźwięki muzyki Tengiera. Nagły spokój — cofnęło się wszystko, ale nie całkiem. Czaił się w nim do skoku potwór metafizycznego użycia siebie i świata. Kiedy wszedł napowrót do saloniku muzyka już nie działała na niego. Ostatni narkotyk, produkcji dorywającego się dopiero do życia, genjalnego pożercy i wypluwacza zaświatowych głębi nie działał. Straszna poprostu rzecz. Lawina oberwała się i szła, a cicho było, jak przed burzą.
Zadzwonił telefon. Okazało się, że pokój w hotelu uwolnił się. Mogli iść do tego wymarzonego (niewiadomo przez kogo) „Splendidu“. Tam było od wieków przeznaczone miejsce na tę piekielną poślubną noc, w imieniu Murti Binga — tam miała się spełnić ofiara. „Chińczycy zrozumieją to kie-