dyś“ — pomyślało się Genezypowi, gdy wkładał wojskowe palto i przypasywał szablę. Tę myśl powtarzał sobie potem ze zdumieniem, nie mogąc dociec skąd ona mu wtedy przyszła.
Pustoszał świat daleki — zostawała tylko Eliza, jedyne medjum poznania istoty tej tajemnicy, którą mu zakryli swojem gadaniem tamci trzej, tej nocy w leśnej pustelni. Szli powoli przez puste prawie uliczki prowincjonalnej biednej stoliczki. „Głos przeszłości“ nie wołał na nich „z krużganków, wież i bastjonów“. Hejnał na wieży martwo, bez oddźwięku obwieścił północ. Zajaśniał hotel „Splendid“ łuną świateł w ciemnem pustkowiu domów, w których zdawało się czai się zaraza. Tak — zaraza była naprawdę: przeklęta nauka Muti Binga, przygotowująca bezpłciową mechanizację przez gwałt — bo nie chcieliście sami „vous autres — polonais“. Genezyp poczuł, że nigdy, nigdy nie potrafi zerżnąć Elizy, jeśli ona nie „zacznie“, lub w najgorszym(?) razie jeśli on jej czegoś na ten temat nie powie. Była mu w tej chwili zupełnie obca i daleka, oddzielona od niego nieprzebytym murem jego własnego niezdecydowania. Zwierzył się jej z tego w słowach tak zwykłych, jakby był najpospolitszym oficerkiem i mężem normalnej panienki z przed lat dwustu.
— Wiesz, taka dziwnie obca mi jesteś w tej chwili: jakbym widział tylko twoją powłokę, jakiś automat, udający cię, a nie ciebie samą. Wydajesz mi się w tej chwili absolutnie niedosiężną. Czyż cię nigdy nie potrafię zdobyć? — Zaśmiał się głośno nad niewspółmiernością tych słów z tem, co się w nim wewnątrz „wyrabiało“. Eliza odpowiedziała zupełnie spokojnie:
— Tylko się nie denerwuj i nie bój niczego. Postępuj ze mną tak, jak z dziewczynką uliczną, której dałeś trzydzieści złotych. Jestem twoja od końców włosów, do paznokci
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/297
Ta strona została skorygowana.