dworem, gdzie leżały jeszcze ciała i głowy ściętych przed południem skazańców.
— Oficerowie, którzy popełnili błędy taktyczne w przygotowaniach do nieodbytej bitwy z Waszą Ekscelencją — objaśnił uprzejmy Wang. Kocmołuchowicz był blady, ale maskę miał nieprzeniknioną. Już był po tamtej stronie. Tu, tylko trup jego udawał, że nic go tu nie obchodzi. (Na tem polega odwaga w takich chwilach: trup udaje — duch już jest gdzieindziej.) Oddał Zypciowi listy mówiąc:
— Bywaj zdrów, Zypek. — Poczem kiwnął ręką wszystkim i dodał: — Nie żegnam się, bo się niedługo zobaczymy. „Ja wybierając los mój, wybrałem szaleństwo“ — zacytował wiersz Micińskiego. I od tej chwili zoficjalniał, zesztywniał. Odsalutował — wszyscy podnieśli ręce do czapek — rzucił o ziemię czapkę I–go pułku szwoleżerów, klęknął i wpatrzył się w długie, podwieczorne, szmaragdowo–błękitne cienie, które grupa miedzianych drzew, rzucała na słoneczne trawniki. Zbliżył się kat — ten sam. Niewypowiedziany czar padł na cały świat. Jeszcze nigdy żaden zachód słońca nie miał dla niego tak piekielnego uroku — szczególniej na tle tego, co ostatni raz (ach — ta świadomość ostatniości! — ileż dała mu zabójczej rozkoszy!) dokonał z kochanką. Już nigdy żadna chwila nie będzie wyższą od tej — pocóż więc żałować życia? To październikowe popołudnie, to jest właśnie szczyt.
— Jestem gotów — rzekł twardo. Przyjaciele mieli łzy w oczach, ale trzymali się. Ściana między nimi, a Wodzem pękła. Dla nich też wypiękniał dziwnie świat w tej chwili. Na dany przez Wanga znak („il était impassible, comme une statue de Boudda“ — jak mówiła potem zawsze Persy, opowiadając tę scenę) kat podniósł prosty miecz, który błysnął w słońcu. Wiuuuu! I Zypek zobaczył to samo,
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/343
Ta strona została skorygowana.