Nareszcie nadszedł dzień pierwszego wyjścia ze szkoły. Zdawało się, że dyscyplina, teror i to, co Genezyp nazywał „karnością“ (ale nie w znaczeniu dyscyplinowem, tylko sądowem — „wdrożenie dochodzenia karnego“ — brrr...) rosną z godziny na godzinę. O lada głupstwo mógł całkiem niewinny człowiek wpaść w tarapaty, które w razie lekkiego choćby nieopanowania delikwenta, mogły znowu skończyć się w sądzie wojskowym, a dalej djabli wiedzą gdzie. Tortury — oto było pojęcie, od którego ledwo zaznaczonego obrazowego cienia bledli do ścianowo–prześcieradłowo–chustowych odcieni najwięksi dotąd śmiałkowie. Odpowiedzialność, na modłę chińską zhierarchizowana, zwalała się na bezpośrednich zwierzchników i dalej, dalej aż do drzwi czarno–zielonego gabinetu Wielkiego Mistrza Niepewnej Przyszłości — tu był jej kres. Nad nim był już tylko, wyblakły ze starości Bóg, (a może też blady z przerażenia, jak mówili inni), albo Murti Bing — o tem nie śmiano nawet szeptać.
Wściekły wskutek nieznośnego oczekiwania i jak na niego niezwykłej bezczynności, (18 godzin pracy na dobę — nawet i on się przeczekał), nie wiedząc co zrobić ze sobą i z armją, rozprzestrzeniał swoją zduszoną wypadkami — raczej brakiem ich — indywidualność w sferze wojennego szkolnictwa. Tam to kuł potęgę, która zaczynała wyginać się i wypuczać poza granice poprzednio pozakładanych ramek negatywnego czysto stanowiska: izolacji i ochrony „status excrementali“, jak nazywano aktualny stan rzeczy t. j. rządy Syndykatu i za-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/35
Ta strona została skorygowana.
REPETYCJA.