kiżsmak miał dla niej teraz, kiedy dostała go tak prawie z łaski bezecnego przypadku! To nie była dawna matematyka i w tem tkwił nowy, groźny urok. Niech sobie mówi co kto chce, ale te ostatnie chwile mają też swoją wartość. „Z łaski, z łaski“ — szeptała, podniecając się aż do szału tem uświadomieniem upadku, potęgując do niemożliwości tragizm, ponurość, beznadziejność, palącej się wszystkiemi jesiennemi barwami młodości, rozkoszy. A młodzik rżnął z potęgą również „na zło“. I tak syciły się ich dwie złości, tworząc nieomal jedno zło, bezpłciowe już, samo w sobie, jedyne. Wygnana z tych „zawrotnych“ uścisków miłość (teraz jedna już, nie rozdzielona na dwie osoby) uśmiechała się smutno gdzieś na boku — wiedziała że to, co robiło tych dwoje zemścić się musi i czekała spokojnie.
Technika tego wszystkiego nudna była jak rekolekcje nieszczerego księdza — ten tam coś szepnął, temu wręczył papirek, z tym pogadał, tamtemu coś dał, tu pogroził, tam się podlizał, a tamten robił to samo z drugimi — co tu o tem pisać. Psychologje też były nieciekawe z wyjątkiem struktury wewnętrznej wodza, o której nikt nic nie wiedział: Melanż w różnych proporcjach ambicji, wielkich słów o małych znaczeniach, brudny spryt i czasem trochę ordynarnej siły. Poza tem wszyscy o wszystkich myśleli że są świnie, czasem nawet włączając w to siebie samych.