czawypełzała powoli na młodzieńczą gębusię, nadając jej wyraz ostry — okrutnej siły i bezwzględności, co połączone z władczą lubieżnością podbitych na himmelblau oczu działało na kobiety rozpierająco–mdlejącym chwytem od spodu. Na ulicy przepełzały przed nim nieznajome baby jak suki. Och, gdyby raczył... Ale na razie miał dosyć — wyższej marki nie znajdzie teraz — a „malinowe światło“ pokrywało drobne usterki. Zbyczony laluś, udrapieżniony, zjastrzębiały efeb, krew z mlekiem na sino od spęcznienia tęgich mięsnych łodyg — księżna oszalała kompletnie — pokryła ciągłą błyskawicą ekstazy straszliwą ranę swego ciała. A program Zypcia był taki: w dzień męczące ćwiczenia i nauka, a w nocy przygotowanie do lekcji i dzikie wyuzdanie. Nauczył się spać dwie do trzech godzin — trening był niezły. Zaczął trochę (troszeczku) pić i chwile „pochmielja“ dawały mu dziwne stany rozkosznego i męczącego odosobowienia z tem, co nazywał „warjacją na zimno“ (narazie) — katatoniczne prawie zakrzepnięcie, w czasie którego intelekt pracował z precyzją niemal rachunkowej maszyny. Mroczny człowiek–duch–bydlę z dna dawał znać o sobie często, ale słabo — czaił się do skoku jakby — czasem myślał — te to myśli zapisywał Genezyp w dzienniku. Razem później czytali go z tą... ale o tem później. Coraz częściej przypominała się i coraz większego uroku nabierała nawet pomaturyczna, niedawna przeszłość, nie mówiąc już o dalszem dzieciństwie. Dalekie to było jak góry, wyłażące z za uciekającego widnokręgu. Czuł się wtedy starcem. Obcością sobie samemu upajał się jak nieznanym narkotykiem. Zabawne są początki, ale potem...
W spojrzeniu ich, zdrowy człowieku nie poznałbyś wcale świata“.
jak pisał ten „zły“ kolega. Żałował Genezyp że go stracił. Gdyby tak teraz mieć go tu pod ręką! Ileż rzeczy tajemnych