Ale co? Intuicyjna bzdura — 5% sprawdza się przypadkiem (i potem gadają o tem te mistyficiątka 3–ciej klasy całemi latami) albo się zapomina o tych 95% i też jest dobrze. Znowu zapadł Genezypcio w ciemności: Ojciec, jako skrzydlaty bykołak w białym wirze gwiazd; Kocmołuchowicz — czarność całego wszechistnienia, oplatająca nawet Boga matki razem z Michalskim, oddech palącej nieskończonej nocy świata całego, i księżna, jak złota szpilka (fałszywa), przebijająca „naskwoz“ cały ten burdel życiowych, umetafizycznionych wielkości; a on sam jak ogonek merdający się z radości a należący do nieistniejącego kundelka.
Cała ceremonja: „baczność“, zerwanie się „junkrów“ od stołów (programowa niespodzianka), „spocznij“, zasiądnięcie Wodza do podłej ryby z jarzynami (rzygać mu się tem chciało po dobrem śniadaniu w „Astorji“) jego „ćmiak“ (umiał ćmiakać kiedy chciał, dla zjednania sobie popularności — na pewnej już wysokości drobne błędy robią wcale niezłe wrażenie) — wszystko to przeżył Genezyp nie jako ten: jakieś katatonicze bydlę przeżyło to na martwo, na nie było. Ocknął się, gdy już junkrowie, i on sam, przechodzili „wolno“, nie w szyku, do szwadronowych lokali. Przechodził tuż mimo NIEGO ze ściśniętem sercem — wszystko mu opadało, było za luźne, podwiązki, gacie, spodnie, coś go swędziało, czuł się w rozkładzie jakby nie był tym, który miał prawo kochać Wodza. Był szczytem wielorakiej roztrzęsionej niedoskonałości, a chciałby być kryształem, choćby w tryklinicznym systemie.
— Nastąp się, durniu — burknął Kocmołuchowicz na adjutanta, młodziutkiego księcia Zbigniewa Oleśnickiego, cudnej rasy i urody hubka, takiego prawdziwego arystokraty z Almanachu de Gotha, a nie puszącego się, durnego, szlachetkowatego „ziemiańskiego“ smroda, bez manier i bez wewnętrznej wytworności. Tych niecierpiał Wódz i kopał ich
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/83
Ta strona została skorygowana.