jące rajskie ptaki, siadały Zypciowi na głowę, zdobiąc ją w pióropusz chwały już nie z tej planety. Tam to, w jego głowie, stawały się one naprawdę tem, czem były. A przy tem obaj mieli tyłki, dziś srali, tylko co obaj rybę żarli — jakie to dziwne. Nawet Kocmołuchowicz miał lekki atak hemoroidalny à la Roztopczyn. Nie — to piekielnie dziwne.
Zawisły nad Genezypem długie, kozackie wąsy i śmiejący się wzrok dzika, orła, byka i węgra i ujeżdżacza czy nawet koniokrada jednocześnie — i ten kocmołuchowaty, nieujęty, nieuchwytny, najistotniejszy wzrokowy chwyt pajęczo–tygrysi. (Fotografje były nieznane, bo straszliwie karane — jak mit to mit tęgi — musi zginąć wszelki ślad. — Nigdy nie powinien wzrok ten dać się zafiksować, złapać, utrwalić, stężyć.) Spadła w tym piwnym, raczej czarno–porterowym, smolistym, a żywym jak ukrop i sam ogień wzroku Wodza, maska erotycznego świństwa z niedoszłego, granicznego jeszcze adjutanta. Jak wszystko się uwzniośliło w tym, wybuchniętym z samych psychicznych jąder, zachwycie. I księżna jak anioł gdzieś pływała w nieznanem medjum, jak chybki wiertnik– wymoczek w szklance zgniłej wody — ho, ho! — jak wysokawo, obłokawo, kadzidławo, świętawo. I matka stała się jedyna i konieczna, ta, a nie inna, razem ze swoją nową manją kooperatyw i Michalskim. Ten wzrok organizował swą specyficzną, skupiającą i porządkującą potęgą, dowolnie rozłożoną miazgę flaków. Zdawało się, że jeśli spojrzy na śmietnik jaki najgorszy, to wszystko się tam ruszy i ułoży w prześliczną promienistą gwiazdę symetrji i harmonji. Tako zbił w kupę rozkładającego się Zypcia i uczynił porządek we wątpiach jego i duchowych „rozpołożeniach“. Wszystko tak było cudne — cudne aż do bólu — przelewało się po brzegi świata (nie poza — to niemożliwe) pianą spienionego szczęściem duchowego pyska. Położył się pełny siebie na krawędziach wszystkości i trwał. I to on to sprawił, ten ciemny
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/85
Ta strona została skorygowana.