Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/86

Ta strona została skorygowana.

chuj morowy, w generalskim, zalepionym orderami mundurze. Muzyka rwała kiszki na niebiańskie flagi, sztandary i chorągwie ku czci tamtego, prawie Nienazwanego = „Kocmołuchowicz“, to był znaczek dla ludzi — on sam nie mógł się nazywać, był jedyny. Jego Jedyność nie potrzebował nazwy — był — to dość. Czy tylko był? Boże! Oddal tę mękę... może go niema wcale...? Ale jest, jest — o! — śmieją się smoliste gały, błyszczy tęcza orderowych wstęg i nogi (jakie też on może mieć nogi?) wypychają wspaniałe, lakierowane ostrogowate buciska. [Cóż dopiero działo się z babami!! Strach pomyśleć. Po przejeździe Jego Jedyności przez ulicę wszystkie musiały majtki zmieniać jak jedna. Aż chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbienia. Lepiej chwytało, niż najpiekielniejszy hałas ponurej dźwiękojebni samego Tengiera. Ano, ano.] Z wdzięczności za jedną taką chwilę można było umrzeć — byle prędko — byle zaraz.
— Ojciec — padło pierwsze bardziej osobiste słowo — rozlało się po arterjach słodką trucizną dającą siłę, męstwo, odwagę bez granic, prawdziwą żądzę śmierci. (Ach, ojciec! że też Zypcio o nim zapomniał! — przecież to on zgotował mu tę chwilę jedyną! — „tak, tak ojciec — tak ojciec, ojciec“, — powtarzał w myśli ze łzami początek zdania tamtego, mówionego do niego). — Ojciec polecił mi cię, Zypulka — a? Za 3 miesiące zgłosisz się młody wądrołaju w stolicy u mnie do raportu. Pamiętaj że główna rzecz w życiu, to się nie przeczekać! A beau se raidir le cadavre — (to było słynne jego, jedyne francuskie, ale koślawe, przysłowie.) — Panowie: — zwrócił się do całej sali, stojąc na prawem skrzydle 1–go szwadronu. (Zypcio był drugim w drugim — pierwszy jeszcze nie ruszył z za stołów.) Był to jeden z tych jego szaleńczych histeryczno–historycznych występów–wystąpień — jedna rzecz, której się bał, aby w niej nie przesolić. Histeryczne ataki zupełnej bezwątpienia szczerości, nieobliczalnej, która, roz-