oczami i zdeformowana przez nakładanie się na nią wizji wewnętrznej. Po wyjściu p. Szmurły ogarnia mnie szalony apetyt — cały dzień nie jadłem nic prawie, stosując się do przepisów co do zażywania „świętego ziela”. Wstaję i zabieram się do sałaty. Ale odczuwam przytem takie lenistwo i ruchy moje są tak powolne, że zjedzenie kilku pomidorów zajmuje mi przeszło pół godziny czasu. Żując powoli jak krowa, rozwalony w fotelu, zamykam oczy i widzę w tej samej prawie chwili brzeg jeziora, pokryty tropikalną roślinnością[1]. Wiem, że to jest Afryka. Jakoteż pokazują się na brzegu murzynki i rozpoczyna się kąpiel. Wśród splątanej gęstwy wyrasta powoli posąg bóstwa w formie wieży śpiczastej, z obręczowym ornamentem. Posąg rusza oczami, murzynki pluszczą się w błękitno-brudnej wodzie. Widząc to, jednocześnie zdaję sobie dokładnie sprawę, że siedzę w fotelu w moim pokoju i żuję pomidory. To poczucie „zdrowia na umyśle” i jednoczesności niewspółmiernych światów, jest jedną z największych rozkoszy peyotlowego transu. Kładę się znowu. Na tle bezimiennych potworów ukazuje się olbrzymia oficerska lotnicza czapka, średnicy jakichś 4-ech metrów. Czapka zmniejsza się i pod nią zarysowuje się zupełnie realistycznie, w żółtem świetle, śmiejąca
- ↑ Byłem kiedyś przed wojną na Ceylonie i w Australji, jakoteż oglądałem fotografje meksykańskich świątyń, ale nic nie usprawiedliwia tej dokładności widzenia realnego, przechodzącego o nieskończoność najdokładniejsze wspomnienia z tylko co widzianych rzeczy.