bieskim. Tę rękę zdobywa całe mnóstwo rakowatych, bezbarwnych potworków, odbarwiając ją przytem całkowicie. Zielone wężo-światy na bronzowem tle, które powoli przechodzą w chińskie smoki, stylizowane, a jednak żywe. „Miałem wrażenie, że upłynęły dnie, a był to kwadrans. Co użyć można w tak krótkim czasie”. 12.30. — Rysuję na małych kartkach zwykłego papieru ołówkiem, mimo wielkiego lenistwa. Przemagam się aby było parę rysunków markowanych „peyotl”, dla paru przyjaciół, zbierających moje bardziej „dzikie” wytwory. Rysunki bardzo skromne, ale przedstawiające coś w rodzaju rzeczy widzianych w wizjach. Wykonanie też inne niż zwykle i pewna nieobliczalność tego co ma się zamiar narysować. Ręka porusza się automatycznie, czego w czasie działania żadnego ze znanych mi dotąd narkotyków nie doświadczałem.[1] Ale szkoda czasu na rysowanie wobec tego co się widzi. „Jak wykonane węże! Stylizacja i kolory. Perłowe tanki asyryjskich królów. Często przerywam wizje, aby zapisywać. Tyle rzeczy ginie w tym wirze. Portret Juljusza Kossaka przez Simmlera, wiszący na przeciwległej ścianie ożył, wystąpił z ramy i ruszał się. Wracam do tamtego świata. Te ilości kolorowych gadów są potworne. Akrobatyka wyższa („metafizyczna”) kameleonów. Że też one nie giną w tych koziołkach”. Widać tu niejaką naiwność, ale świat wizji
- ↑ W dwa lata później miałem podobne wrażenia przy zażyciu Ya-yòô w postaci harminy Merck’a, oczywiście poza seansami portretowemi z peyotlem i meskaliną.