ZDAJE się, że chyba jednem z najgorszych świństw z pomiędzy tak zwanych „białych obłędów“[1], czyli narkotyków „wyższego rzędu“, jest kokaina. Nie będę opisywał tu przyjemnych skutków tego jadu, ponieważ opis takowych znajdzie czytelnik niestety w powieści mojej pod tytułem „Pożegnanie Jesieni“, która doczekała się z tego powodu krytyki aż w „Wiadomościach Farmaceutycznych“, czem nie każdy „młody“ do tego autor poszczycić się może. Niech nikt nie myśli, że lekceważę tu ten dział wiedzy — sam w dzieciństwie, kiedy zajmowałem się chemją, marzyłem o zawodzie aptekarskim i dotąd jeszcze pozostała we mnie utajona sympatja do przedstawicieli tego fachu. Ale tem niemniej jest w tem jakaś odrobina niezupełnie „tak znowu“ analitycznie zrozumiałego humoru. Otóż w artykule drukowanym w wyżej wspomnianym organie, pod tytułem „Rośliny prorocze i nowy narkotyk roślinny, peyotl“[2] profesor farmakognozji Uniwersytetu Wileńskiego, dr. Muszyński, w te odezwał się słowa: