ziemskiego uroku. Wielkie, późno-jesienne, poranne słońce świeciło i grzało prosto w twarz. Zenit zakłębiał się w gorącym błękicie i zwojach resztek chmur.
— Cudny dzień będzie dzisiaj: upijemy się potem jak świnie — mówił z silnym rosyjskim akcentem rotmistrz Purcel. Słowa te zdawały się Bazakbalowi jakąś wspaniałą muzyką, tętniącą mu we krwi radosnemi uderzeniami. „Jestem skończony histeryk,“, pomyślał. „Niewiadomo przez jakie jeszcze stany przejdę do końca tej głupiej afery. O, gdyby pozostać w tem, co jest teraz! Ha — niema żadnej nadziei. Już się coś przekręca.“ Ale radość życia, pewność zwycięstwa i urok niesamowity przeciągającej chwili, urok, który rozświetlał i przeszłość i przyszłość na odległość kilku lat conajmniej — wszystko to trwało. W tle zmięszanem kiełbasiły się jakieś potworności. Wjechali na polankę. Było pusto i cicho — tylko w oddali szczekał pies, a bliżej dzięcioł kuł drzewo, równo i systematycznie. Oficerowie raczyli się obficie wódą i zagryzali ją kiełbasą. Byli we trzech, gdyż doktorem (dla oszczędności jednym) miał się zająć Łohoyski. Atanazy łyknął świetnej śliwowicy i to spotęgowało w nim szał życiowy do szczytu. Gdyby nie obecność świadków, zatańczyłby tu na tej szmaragdowej, oszronionej łączce. Nareszcie od strony miasta dał się słyszeć miękkawy odgłos czegoś jadącego i po chwili, starym sposobem, wspaniałem landem, zajechali: Prepudrech, zielony i zmięty jak ścierka, promieniejący energją Łohoyski, jak zawsze na miejscu się znajdujący Baehrenklotz i do tego doktór Chędzior — znakomity chirurg i lekko-atleta. Słońce świeciło w całej pełni i dzień zaiste zapowiadał się wspaniały. „To dziwne: nasycam się rzeczywistością jak nigdy“, — rzekł półgłosem do siebie Atanazy.
— Niema nic rozkoszniejszego — posłyszał tuż nad uchem zdanie wypowiedziane przez rotmistrza Purcla i zaczerwienił się. Nasycanie stało się natychmiast o ja-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.