Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

kie 35% mniej intensywne. — O to, to: w tem jest cały mężczyzna. Ten wigor na krawędzi, to igranie z losem. Lubię nie wstydzić się za mojego klijenta — mówił dalej Purcel. Nie mogli tego powiedzieć świadkowie nieszczęsnego Prepudrecha, który mimo dużej dawki alkoholu czuł się fatalnie. Wycieńczony erotycznie, niewyspany, dałby pół życia, aby ten okropny, jasny, pogodny ranek okazał się przykrym snem tylko. Gdyby chociaż napewno wiedzieć mógł, że umrze i koniec! Ale najstraszniejsze były chwile nadziei, w których szarpał się jak pies na łańcuchu, by zapadać następnie coraz głębiej w obrzydliwy, ślizki, (o, zgrozo! o ohydo!) nieomal śmierdzący strach. „Strach, strach!“ — słowo to zdawało się być inkrustowane nieznośną, obcą, wstrętną materją w miękkich, rozłażących się w degrengoldzie zwojach mózgowych. Zamiast ciała, tęgiego jak koń, miał „pod sobą“ miękką galaretę w rozkładzie.
— Wszystko to nerwy — mówił do Łohoyskiego Baehrenklotz. — Pamięta pan Józia Weyharda wtedy w Strzemieszynie? Flak — zupełnie zdezorganizowany, zdegumowany flak, mimo 20-stu przeszło pojedynków bez zarzutu. Wszystko dla tego, że poprzedniego dnia... — tu nachylił się mu do ucha.
— I cóż w tem złego? — spytał zgłupia frant Jędrek.
— No tak, ostatecznie — ale pora nieodpowiednia — zaczął kompromisowo brnąć Miecio, nie chcąc tracić marki w pewnych sferach. Przerwał im Purcel — czas uciekał, a on o 9-tej musiał już być w maneżu. O, szczęście, o rozkoszy! Pewność bycia w maneżu, a choćby w jakiejś gorszej instytucji, o jakiejbądź godzinie (choćby o 6-tej zrana) wydała się szczytem spełnionego marzenia biednemu Azalinowi. Na dnie jakiejś burej, złowrogiej ciemności, która z cudownego, jesiennego poranku czyniła obrzydliwa rendez-vous najpodlejszych uczuć i jeszcze może podlejszych od nich wykrętów,