klęty Tempe w jakiejś rozmowie z Atanazym 2 lata temu. Ale wtedy myśli te nie przyczepiły się do własnych koncepcji Bazakbala. Dziś występowały niejasno, zmięszane w kłąb jeden z metafizyczno-erotyczną transformacją dni ostatnich. Atanazy myślał: „Czy dekadenci, choć trochę świadomi swego upadku i bezczynnie obserwujący przerosłemi i znowotworzałemi mózgami ten swój własny i dawnego świata upadek, nie są lepszym gatunkiem „schyłku“, niż ci, którzy jeszcze się łudzą i zgrywają się w śmiesznych rolach władców?“ Błazeństwo tej koncepcji było tak widoczne, że bądź co bądź inteligentny Atanazy nie mógł ani na chwilę uwierzyć w jej prawdę. A jednak myśl ta, raczej jej podkład bezpośredni, trwał. Co za wstyd! Więc czyż był naprawdę takim typem pospolitego człowieczka, jakim właśnie pogardzał, takiem szarem świństewkiem, jednym z elementów tej zgniłej miazgi, na której rosły nędzne kwiatki dzisiejszego pseudo-indywidualizmu? Gdyby choć był artystą! „Choć“ — w tem słówku wyrażała się cała pogarda dla tego zajęcia, wpojona mu od samego dzieciństwa. Nie — Atanazy pewną ambicję miał: nie chciał być błaznem. Gdyby stać się artystą musiał, byłby nim już dawno. A więc widocznie był tem właśnie i niczem innem: aplikantem adwokackim, który przez mimowolne, nie programowe bogate małżeństwo, uwalniał się od pospolitej pracy bez przekonania — ale w jakim celu? Samotne, nie objęte żadną religją, ani kultem, chwile bezpośredniego przeżywania Tajemnicy Bytu, wydymały się jak bańki gazu nad błotnistą powierzchnią życia i niezapalane żadnym entuzjazmem pękały i rozwiewały się w szarej atmosferze nadciągającego mroku, „idejowego zmierzchu pożerającej siebie ludzkości“, jak mówił Chwazdrygiel. Czy warto wogóle czynić cokolwiek? Dać się nieść prądowi zdarzeń i zobaczyć co będzie — ach, gdyby to było tylko możliwe! Ale rzecz pozornie najłatwiejsza zdawała się Atanazemu wprost
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.