Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

na dożywotnie więzienie sam w sobie: odczuwał siebie jako więźnia i jego klatkę jednocześnie. Męka bez granic trwała — w imię czego?
Nagle zapaliły się dwie lampy: jedna u sufitu, druga przy łóżku, z zielonym kloszem. Szara godzina szpitalna była skończona. Wir mętnych pojęć, unoszący się nad szarą, zdechłą rzeczywistością opadł. Atanazy odetchnął: wszystko rozwiąże samo życie — trzeba dać się nieść prądowi i wyrzec się raz na zawsze komponowania zdarzeń: to była najtrudniejsza rzecz do wykonania. Nowy problem, postawiony tak poprostu, pogodził go z istnieniem. Niech wszystko płynie samo — zobaczymy co będzie. Zdanie to, od tej chwili stało się jego dewizą. Łohoyski milczał, pęczniejąc od środka od niewyrażalnych zamiarów. Rozmowa z Atanazym sprężyła w nim na nowo chęć użycia. Postanowił być „turystą wśród ruin“ — niczem więcej. Zwiedzać świat zewnętrzny i wewnętrzny, w sposób najbardziej interesujący i intensywny, choćby przyszło umrzeć od znanych i nieznanych mu dotąd narkotyków. Wszystko dla chwili, nic dla przyszłości — kokaina nie kokaina — obojętne. Nie miał nic do stracenia, o umysł swój nie dbał, pierwsze nasycenie życiem miał już poza sobą, tak zwane „dziecinne ideały“ były prawie w zaniku. Poczuł rozkoszną swobodę i nonszalancję. Tylko ten Atanazy... Ale i to się zrobi. Z nim właśnie zwiedzić te nieznane obszary uczuć i stanów. Atanazy próbował znowu mówić. Chciał pokryć słowami pustkę uciekającej chwili, ale nie mógł. Łatwo to powiedzieć: „poddać się prądowi“, ale co zrobić kiedy prądu niema?
— Gdybyś wiedział co to za męczarnia mieć ten apetyt na wszystko — ten najwyższy, nie chęć użycia — i nie móc... Wszystkiem chciałbym być, wszystko przeżyć, połączyć w sobie najdziksze sprzeczności — aż pękłbym wreszcie nadziany sam na siebie jak na pal.
— Jesteś śmieszny. To, o czem mówisz, jest właśnie