Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

dawna. Robił do mnie zawsze oko, póki mnie nie poznał — teraz koniec.
Zosia: On mnie nie zauważał przez kilka lat. Nie wiem co mu się stało teraz. Boję się pani: jest pani zbyt piękna.
Hela: Jestem żydówką proszę pani: oni mnie nienawidzą za to i boją się tego, nie wyłączając mego narzeczonego — to takie zabawne. Prepudrech nie bądź smutny — rzekła ostro, tnąc go jakby brzytwą po storturowanej, chłopięcej twarzyczce.
— Tak — jęknął Azalin wstając nie wiadomo czemu.
Hela: Siedź! (Usiadł). Przyszłość puchła przed nim, jak jeden okropny, narywający, bolesny do obłędu wrzód. Operacja bez chloroformu zaczęła się i miała trwać tak do końca narzeczeństwa. A potem? Na samą myśl ogarniał go strach bezprzytomny. Czy zdoła opanować tę furję, jak ją nazywano? Nie miał nadziei wyplątania się z tej kobiety, a nawet nie chciałby tego za nic na świecie. W głębi duszy dumny był ze swego upadku — nareszcie działo się coś. Nadaremnie szukał ratunku — pozostawała jedynie muzyka: książę improwizował czasem dzikie rzeczy, ale nie śmiał jeszcze zaprodukować się z tem przed żadnym znawcą. „O — gdybym był artystą“, powtarzał za Atanazym, „gdybym mógł w to uwierzyć!“ Ale jak zdobyć tę wiarę, że to, co czynił było naprawdę sztuką! A tylko to mogło dać rzeczywistą siłę. Bał się rozczarowania i ukrywał się z tym problemem nawet przed najbliższymi. Obydwaj z Łohoyskim byli na pochyłości — stąd ich przyjaźń — na nieszczęście Azalin nie podobał się „hrabiemu“.
Hela: (Do Zosi) — Ci mężczyźni to głupia banda. Za nic nie należy upaść tak nisko, aby ich na serjo traktować. Trzymać to w klatkach, nawet złotych — owszem — i wypuszczać na nas w chwilach potrzeby, a potem otrząsnąć się i precz. Dla rozmów najistotniej-