Zosia stała dziś na samem spęknięciu dwóch epok swego życia. Wejście dawno niewidzianego Baehrenklotza (który po pojedynku wyjechał nagle) nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Dawne rozdwojenie zniknęło. — Atanazy był dla niej wszystkiem. Jak słońce przez smugi deszczu wiosennej burzy, świecił jej biedny uśmieszek przez łzy. Rozmowa stała się ogólniejszą i cały ten kłąb naznaczonej przyszłości rozplątał się pozornie bez śladu. Jeden Atanazy widział wszystko. Potworna miłość do Zosi, już nie wielka, ale wprost gigantyczna i okrutna jak pijany Turek, targała go za wszystkie bebechy bez litości. Tak mu się przynajmniej zdawało. Było to tylko następstwo zawiłych czuć wewnętrznych, o natężeniach dochodzących do siły normalnego bólu brzucha. Ponawiał w myśli najstraszliwsze przysięgi: miał być wiernym Zosi do końca życia, miał „o nią dbać“, dać jej „wszystko“. „Jedyny realny człowiek tu pomiędzy nami to ten ksiądz“ — pomyślał na zakończenie. W szarej magmie bezsensu, jak błędny ognik tlała ta miłość i to było jedyną jego prawdą. „Mało — czy nie lepiej odrazu w łeb sobie strzelić“. I znowu tamta przepiękna, djaboliczna bestja, czająca się na niego z tajemnej przyszłości, z nieubłagalnością „piekielnej maszyny“, nastawionej na pewien dzień i godzinę. Wiedział już kiedy to będzie: zaraz po ślubie. I nagle znowu: jasność, harmonja, konstrukcja, sens — i wszystko cieszy i raduje, nawet kolor kołdry w kwiaty i to, że jest Zosia i że ani wszyscy tu siedzą i mówią te „mądre bzdury“. (Nie wiedział jeszcze Atanazy jak pięknym może być kolor kołdry — ale o tem później). Szczęście, szczęście bez granic z tem poczuciem, że za chwilę przyjdzie tamto i że do końca życia trwać będzie ten taniec sprzeczności, nudny w swej beznadziejnej prawidłowości. Przypomniała mu się wojna i wstrętne trudy i strachy i umęczenie nie do zniesienia — a jednak tego wtedy nie było: była chęć życia, a na zwątpienie w jego
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.