Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

chwilami wstrętna, jak niewiarogodnie ohydny sen, którego opowiedzenie nawet samemu sobie byłoby przykre. Bywają takie sny. Wszyscy „grubsi ludzie“ mieli kapitały zagranicą i żyli „siedząc na walizach“, patrząc dookoła obłędnemi oczami podróżnych, czekających na pociąg w stacyjnych poczekalniach. Pośpiech, gorączka, wszystko z dnia na dzień: zarobić jakkolwiekbądź i użyć, zarobić i użyć… Jedynie o świcie następowała zgoda między wyglądem zewnętrznym i istotą tego miasta w oczekiwaniu rewolucji, którego symbolem mogłyby być rozkraczone nogi: jedna na stopniach międzynarodowego ekspresu, druga — w dancingu. To, co było rdzeniem spało jeszcze snem twardymi, budząc się tylko czasem w przygodnych, nieusystematyzowanych „społecznych przestępstwach“. Teraz zaczęło się coś i niewiadomo było dokładnie ani co to było, ani czem miało się skończyć, ani w imię czego się odbywało. Licytacja była nieunikniona. Może jeden ten przeklęty Tempe wiedział coś napewno. A niech tam…! Świt był przepiękny. Dalekie salwy maszynowych karabinów i bliższe pojedyńcze strzały dodawały widokom nikłości i nierealności. Niebo wklęśnięte aż w Nieskończoność, mieniące się złotawym bronzem, seledynem i migdałowym kobaltem i zamyślony nad własną, nikomu niepotrzebną pięknością, blado-pomarańczowy stratus (taka uwarstwowiona chmura) potęgowały tęsknotę za innem życiem aż do bólu. Gdzież było to inne życie? „W nas samych“, mówił jakiś nudny głos i nikt nie chciał go słuchać. Sylwety domów i perspektywy ulic układały się w nigdy we dnie nieprzeczuwalne kompozycje mas. Wszystko było tak konieczne, czyste i piękne w swej harmonji, jakby nie przez człowieka stworzone. Szli wszyscy troje przez puste ulice, obcy sobie, przedzieleni takiemi przeszkodami, że na ich usunięcie żyćby trzeba 300 czy 500 lat, a nie kilkadziesiąt. Na jakimś placu zahuczała jak duży trzmiel zrekoszetowana