o tem dziecku (jego dziecku! — coś nie do uwierzenia) stawała się zmorą nie do zniesienia. Widział w wyobraźni jakiegoś ohydnego pokurcza, jakąś niezdolną do życia hybryde, cierpiącego jeszcze bardziej niż on sam, zupełnego degenerata, który w rodzącym się nowym społecznym bycie mógłby conajwyżej być albo zupełnie biernym flakiem, bez żadnej negatywnej nawet wartości, albo jedną z tych plączących się zwykle we wszelkich przewrotach kanalji, spełniających najniższe funkcje: katów, szpiegów i innej hołoty. A nie wyobrażał sobie by mógł mieć córkę, choć to byłoby może jeszcze do przetrzymania. „Nie — z „tą“ (jak już w myśli nazywał Zosię, ale w innem znaczeniu niż dotąd Helę), z tą nie mogę mieć dziecka, a muszę, bo nie będę miał odwagi jej tego powiedzieć. Z tamtą, z tą piekielną żydówicą tylko mógłbym sobie na to pozwolić: byłby to syn, któryby spełnił coś na świecie, może to, czego nie spełniłem ja. Ale co? Psia-krew, co? I to wszystko, co we mnie jest zgnilizną, w nim byłoby tylko wyostrzeniem narzędzi siły, którą dałaby mu „tamta“. Hela, która awansowała teraz na tamtą, stawała się dla niego powoli, podświadomie, symbolem najwyższej formy zniszczenia siebie: wyrażało się to i w tem, że z nią właśnie chciałby mieć dziecko. „Jeśli się żyć w sposób twórczy nie umie, należy się chociaż w twórczy sposób zniszczyć“, tak mówił kiedyś zupełnie już psychicznie spotworniały Ziezio. Tempe, Ziezio i Chwazdrygiel stawali mu się żywemi wyrzutami sumienia, ekranami, na których z piekielną wyrazistością, widział swoje bezpłodnie zmarnowane życie. Jakże strasznie zazdrościł wszystkim, którzy są kimś (czy „kimiś“?) — byle czem, ale czemś. Ale powoli Zosia wchodziła też w krąg tych zwierciadeł, odbijających mu jego własną nicość: gdzieś bardzo głęboko zaczynał ją nienawidzieć, ale jeszcze nie przyznawał się do tego przed sobą. Jako przyszła matka stawała się też „kimś“, bez względu na to jakiego po-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.