Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

sia i małżeństwo były temu winne? A może zawód, którego doznał na temat tak już dziś nudzącego wszystkich, z wyjątkiem nowo-występujących działaczy i „następnej warstwy“, chronicznego, społecznego przewrotu? Jeszcze się wahał ale poczuł już, że znalazł się na niebezpiecznej równi pochyłej. W restauracji, Łohoyski nie jadł prawie nic, pił tylko dużo i powoli przytomniał zdawało się, ze swojej ekstazy, upijając się w jakiś odmienny od zwykłego sposób. Atanazy pił także nad zwykłą miarę i kiedy wyszli znowu na mróz, poczuł, że już jest po „tamtej“ stronie. Postanowił zażyć znowu tego świństwa.
— Nie teraz — szeptał Łohoyski. — Chodź do mnie — tam spróbujesz naprawdę. Tamto było nic. Będziesz moim: wyzwolimy się od tych przeklętych bab. Ty nie wiesz jeszcze jakie horyzonty otwiera to — pokazał Atanazemu rurkę — i tamto — dodał po chwili. — Ale ty nie jesteś jeszcze godnym prawdziwej przyjaźni. Wszyscy najwięksi ludzie byli tacy, największe epoki twórczości były w związku z tem. Nieznane uczucia, nieprzewidziane perspektywy i ta swoboda, bez upadlającego kłamstwa stosunku z kobietą... — Atanazy uczuł się urażony. Jakto — on nie jest godnym? Nie wiedział, że Łohoyski uwodzi go w ten sposób programowo w swój świat narkotyku i inwersji.
— Może najwięksi ludzie mogli sobie na to pozwolić, ale jeśli zaczniemy to robić my: jakieś marne wyrzutki ginącego świata, to napewno nie staniemy się przez to największymi ludźmi dzisiejszych czasów.
— Zupełna izolacja od życia: zginąć we własnym zakamarku, choćby za cenę przedwczesnego zniszczenia.
— Cierpienie bez winy jest moim udziałem i chcę wziąć mój los na siebie bez żadnych ułatwień — rzekł Atanazy nieszczerze twardo, czując, że ma pod sobą nie skałę, ale uginające się trzęsawisko.