Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poco? W imię czego? Pokaż mi cel!
— Tak: to jest trudniejsza sprawa, o ile się nie jest dziś społecznikiem, ani ginącym artystą.
— A zresztą tak mało jest już nas: takich właśnie. Mogliby nam dać zginąć spokojnie.
— W szpitalu warjatów, lub w więzieniu — zaśmiał się gorzko Atanazy. — Nie: te „sztuczne raje“ to jest łatwe zdobywanie bez wysiłku tego, co da się osiągnąć jedynie ciężką pracą: prawdziwem wzniesieniem się ponad samego siebie.
— Ale my nie mamy tego motoru, który podnosi. Na czem się oprzesz zaczynając? Chciałeś tego dokonać na małym skrawku i w tym celu ożeniłeś się z tą biedną Zosią. Żal mi jej, mimo że dla mnie jest to nieszczęście. Ona źle skończy z takim panem jak ty. Ale cóż to jest? — zakorkowanie życia w buteleczce na 5 gramów, kiedy na twoją samą pustkę, nie wystarczyłoby dużej beczki.
— Djalektyka narkotyku jest tak samo nie do odparcia, jak djalektyka socjal-demokracji. Tylko irracjonalnie można się temu przeciwstawić. Niedawno jeszcze syndykalizm wydawał się czemś urojonem. Dziś widzimy, czem jest państwowy socjalizm: utopją — nie tędy droga. Tak samo tam: stworzyć z niczego na początek małą podstawę, a rozrośnie się w nieskończoność bez żadnych sztucznych środków. — Pijanieli coraz bardziej: przestawali się rozumieć.
— Gdzie? W dzisiejszych niwelacyjnych warunkach? W co będziesz wierzył tworząc to. Czemu ta chwila upojenia ma być niższa od całego życia, przeżytego w kłamstwie i nędzy. Bo na nic innego nas nie stać. Chyba odegrywać komedję i iść na ich barykady i okopy. Dla awantury? Miałem ich dosyć.
— Tak — te wszystkie dzisiejsze odrodzenia intuicji i religji i metafizyki, te wszystkie nowe sekty, towarzystwa „meta-jakieś-tam“, to wszystko symptomy