Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

przeszkadzaj mi: chcę się nasycić — mówił Atanazy drewnianym, nie swoim głosem, udając jakby trzeźwego. Rysunek pepitowej kratki tych portek Jędrusia na ścianie, był dla niego w tej chwili najpiękniejszą rzeczą na świecie. Pole widzenia zmniejszało się. Niczego więcej nie chciał, nie będzie chciał nigdy. Całą wieczność patrzeć na te portki i niech djabli sobie biorą cały świat. Niestety wszystko się kończy i kokainowy szał przewałkowuje się też na odwrotną stronę, i staje się męką straszliwą, mimo powiększania dawek. O tem nie wiedział jeszcze biedny Tazio.
— Jeszcze — szepnął, nie budząc się z ekstazy, która przestawała być jego własnością, wypełniając cały wszechświat. Jednak, mimo że zdawał sobie sprawę z innych możliwości, nie chciał oderwać się od tych, tych właśnie, jedynych pepitowych galifetów. Naprawdę nic podobnie pięknego jeszcze nie widział. — To cały nowy świat! Czemuż dotąd nie wiedziałem, że wszystko może być tak wspaniałe, tak jedyne — mówił, podczas gdy Łohoyski, z miną conajmniej kawalera de Sainte-Croix, podsuwał mu pod nos drugą dawkę zabójczej trucizny. Atanazy wciągnął i zaraz poczuł, że to pierwsze wrażenie niczem jest w porównaniu do tego, co następowało, wobec tego, co jeszcze nastąpić mogło. Nie odrywał wzroku od tych spodni. Żył tam, wśród krzyżujących się czarnych i szarych pasków, jakiemś wspaniałem, nieznanem życiem, pięknem, jak najlepsze chwile przeszłości, spotęgowane do niemożliwych granic. Bał się poruszyć głową, drgnąć oczami nie śmiał i spojrzeć na majaczące naokoło przedmioty, w obawie, że będą inne, nie tak doskonałe w swej piękności, jak te nieszczęsne portki. Odtąd pepita stała się dla niego symbolem cudu — tęsknił do niej zawsze jak do utraconego raju. Ale o tem później. Oprócz starych portek „hrabiego“ Łohoyskiego w kokainowym sosie, istniały stokroć silniejsze jeszcze narkotyki, jak Hela Bertz