koko. Objął Łohoyskiego za szyję i pocałował niewinnym, czystym pocałunkiem w policzek. Jędruś nie drgnął. Systematycznie, na zimno uwodził dalej swoją ofiarę — bał się przedwczesnem przyśpieszeniem popsuć wspaniale rozwijającą się sytuację. Wiedział, że po ekstazie przyjdzie podniecenie i chęć mówienia, a potem ocknie się bydlę. I wtedy należało się rzucić jednym skokiem i zatrzymać przy sobie. Ale wszystko to czynił szczerze, w imię tej koncepcji przyjaźni, jaką w nim wytworzyło przedwczesne zblazowanie i erotyczne zawody. Aby doprowadzić wszystko do końca, już w restauracji zamówił przez telefon paru znajomych, którzy oddawna domagali się dopuszczenia ich do kokainowych misterjów. Miał być nawet sam Tempe, którego, wobec zmiennego kursu zdarzeń, postanowił opanować Łohoyski. Nie budził Atanazego z ekstazy, myśli przelatywały mu przez głowę z szybkością błyskawic. Wziął kolosalną jak na niego dawkę: jakie 3 czy 4 gramy. Był jeszcze w stosunkowo dość wczesnem stadjum i „coco“ działała nań jak „aphrodisiacum“. Ale wstrzymywał się siłą woli: za chwilę mogli przyjść goście. Atanazy wyładuje się w rozmowach, a potem goście — precz i ekstaza jedynej, zamalgamowanej z przyjaźnią, miłości: „Wtedy będziemy mówić“, pomyślał z dreszczem rozkoszy.
Do pokoju wchodzili właśnie: Ziezio, Purcel i Chwazdrygiel, a za nimi Prepudrech. Po chwili wśliznął się prawie niepostrzeżenie sam Sajetan Tempe: chciał w tym stanie przemyśleć pewne rzeczy: znał te „możliwości“ jeszcze z Rosji. Jako tytan woli mógł sobie na to pozwolić. Atanazy witał wszystkich z dziką radością. Byli mu blizcy, jak nikt nigdy dotąd. Rozpoczęło się generalne picie i pociąganie nosami i pomału wszyscy (z wyjątkiem Ziezia, który próbował już „sztucznych rajów“ we wszystkich odmianach i pogardzał tak „gruboskórną przyjemnością“ jak kokaina, zażywając niezmiernie rzadką i drogą apotransforminę), przeszedłszy
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.