Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

przestrzenną wyobraźnię po brzegi: poczuł ją w napęczniałych żyłach na równi z trucizną. — Ja ci ją zabiorę — to niema mowy. To jet wcielenie mojej żądzy życia. Z nią stworzymy wielki poemat zniszczenia — nowy mit. To nowa Astarte czy Kybele — ja odegram rolę Adonisa, czy Attisa, czy kogoś tam — wszystko jedno — nie ty, o, nie ty — ja! (wszystko mu się już kiełbasiło). Ty będziesz dalej moim przyjacielem. Ja o ciebie nie jestem zazdrosny. Ciesz się, że możesz tak pięknie męczyć się. A w ostateczności zbawi nas to! — Tu wskazał na rurkę z proszkiem, którą w samodzielne władanie oddał mu teraz Łohoyski. — Dla pewnych ludzi sens życia jest tylko w zniszczeniu siebie. Chodzi tylko o to, jak. Dla mnie twoja Hela jest tym pretekstem — ja nie mam sztuki, nauki — nic. Żyję sam w sobie dla tajemnych celów przyszłości. Jestem tylko bohaterem nienapisanej powieści, czy dramatu. — Wszystko, co mówił wydawało się Atanazemu nadzwyczajnie wzniosłem i ważnem — to nadewszystko. Świat przestał istnieć objektywnie: był tylko on i jakaś projekcja nieistotnych samych w sobie obrazów, stworzona tylko dla niego.
Azalin przechodził fazę podobną. Nagle cierpienie znikło, mimo, że obraz jego życia, na tle rewelacji Atanazego, stał się potworny jak nigdy nienarysowana akwaforta Goyi. Pierwszy raz poczuł sens swojego jedynego życia, jakby z boku patrzył na jakiś zawiły, niepojęty dotąd ornament, na tle głupio i pusto przeżytych dwudziestu sześciu lat przeszłości. Cała przeszłość ta zmalała do rozmiarów drobnej pigułki, którą napowrót połknął i rozpuścił, jak w tajemniczym, skondensowanym eliksirze, w obecnej, piętrzącej się w zawrotną wysokość chwili: był wreszcie ponad sobą. Utrwalić ten wymiar rzeczywistości, żyć w nim zawsze, z kokainą, czy bez, niezależnie od tego, co będzie — to było zadanie. Mignęło mu coś nieobjętego, niewiadomo gdzie —